niedziela, 29 czerwca 2014

0000000000000000000000013:

You call this a life?
- Wciąż tutaj jesteś?
Wojtek nieznacznie uniósł głowę.
Przyleciał w sobotę, zostawił rzeczy w mieszkaniu i ruszył do szpitala. Po drodze, stojąc w korku, zdążył zadzwonić do Roberta i spytać go tylko czy żyje i jak trzyma się Luśka. Później był już na parkingu, w budynku, wreszcie przy pokoju, w którym leżała Martyna. Zastał w środku jej ojca, siedzącego na krześle tyłem do łóżka i obserwującego miasto. Po kilku chwilach zapewnień, że nie chce odpocząć po podróży i chętnie zostanie, Wojtek zmienił go przy czuwaniu nad podłączoną do przerażającej ilości aparatury dziewczyną.
Alien była w śpiączce od kilku tygodni. Lekarze uznawali to jednak za błogosławieństwo losu, bo, podczas gdy ona pozostawała w uśpieniu, jej ciało mogło się swobodnie regenerować. Po wypadku zdiagnozowano u niej wstrząśnienie mózgu i silne obrażenia wewnętrzne, na szczęście nic śmiertelnego. Najpoważniej wyglądała prawa strona jej brzucha, gdzie jeden z prętów przydrożnej bariery, w którą uderzyła, przebił tkanki. Teraz jej ciało szpeciła długa, gruba blizna.
Kwestią nierozwiązaną pozostawał także stan jej dolnych kończyn, bo chociaż one same zostały tylko poobijane, lekarze martwili się co do skutków uderzenia – ciało dziewczyny spotkało się z betonem boleśnie, wylądowała na plecach. O ile górna partia wydawała się być względnie bez zarzutu i poważnego okaleczenia, nogi – niekoniecznie.
- Może paraliż? – informował niepewnie jeden z lekarzy – Nie możemy tego stwierdzić do momentu, aż pacjentka się nie wybudzi. Nie jesteśmy w stanie określić jasno, czy w ogóle ma czucie w dolnych kończynach. Kręgi uległy…
Bla, bla, bla.
Póki Alien spała, było więc dobrze. Wojtek śmiało mógł przysunąć się do niej z krzesłem, złapać za drobną, delikatną dłoń i szepnąć na ucho:
- Słodkich snów.
Liczył, że właśnie takie będą.
Teraz zobaczył w drzwiach swoją matkę, uśmiechającą się lekko. Szybko puścił dłoń Martyny i wyprostował się, mrugając, co w zamyśle miało odpędzić od niego senność. Nie był to pierwszy raz, gdy w niewygodnej pozycji zasypiał przy szpitalnym łóżku Martyny.
- Dzień dobry – uśmiechnął się, jednocześnie szukając w kieszeni swojego telefonu, by móc spojrzeć na zegarek i upewnić się, że rzeczywiście jest rano.
- Jest przed ósmą – uprzedziła go - Wciąż dziwię się, że pielęgniarki pozwalają ci tutaj siedzieć.
- Urok osobisty – odparł odruchowo, próbując zażartować. Prawda była inna – kiedyś, na samym początku, jedna taka pani Jadzia próbowała go wyrzucić, co skończyło się awanturą i omal nie wyprowadziła go ochrona. Zmuszony był więc ostro rozmówić się z ordynatorem i dyrektorem szpitala, obrazowo nakreślić sytuację, podpisać trochę papierów, poprzysiąc grzeczność, zgodzić się na pozostawanie pod czujnym okiem pielęgniarek i kupić pani Jadzi czekoladki – właściwie to kupować je za każdym razem, gdy przychodził – ale udało się. Nikt nie mógł się już do niego przyczepić.
- Jak się czujesz? – przez chwilę myślał, że to pytanie skierowane było do niego, ale mama uśmiechała się do śpiącej spokojnie dziewczyny. Nie zdziwiło go to, sam też często rozmawiał z Martyną, opowiadając jej o tym, co on robił, co robiła Luśka albo Robert. Czasem także wspominał; liczył, że znajome żarty i przeżyte sytuacje będą w stanie jakoś ściągnąć ją spowrotem do niego. Spowrotem do życia. Przecież łączył ich właściwie spory kawał wspólnej przeszłości.

I’m gonna need you more than you need me.
Krążyła bez celu pośród światłości. Właściwie nie była w ogóle pewna, czy aby się porusza. Nie czuła swojego ciała, nie słyszała głosu, niczego nie widziała. Miała po prostu wrażenie, że ktoś ją woła, a ona zmierza w jego kierunku. Ile było w tym prawdy? Nie wiedziała.
Światłość, niezależnie od tego, ile czasu już razem spędziły, nie stała się jednak jej przyjaciółką. Godziny, dni? Może dłużej? Na pewno czas nie umocnił ich znajomości. Z drugiej jednak strony także jej nie pogorszył. Trudno było nawiązać jakąkolwiek więź z tworem niematerialnym, w dodatku tak bardzo drażniącym, jak blask. Dlaczego nie ciemność? Dlaczego nie głupi tunel z maleńkim światełkiem na samym końcu? Dlaczego blask?
Nic już nie rozumiała. Na początku wydawało jej się, że zdoła ogarnąć jakoś ten bezkres, że się przyzwyczai, oswoi i da radę. Teraz wszystko, co znajdowało dookoła – wszędzie to samo – niewyobrażalnie zaczęło ją uwierać i przeszkadzać w bezczynnej wegetacji. Miała ochotę szeptać, krzyczeć, biegać, skakać, latać, czuć, normalnie myśleć i funkcjonować. Ale przede wszystkim miała ochotę na…
…fajkę.

The little girl
just could not sleep
because her thoughts
were way too deep
her mind had gone
out for a stroll
and fallen down
a rabbit hole.
To była sekunda.
Alien podniosła się, zaczerpnęła głośnym haustem powietrza, jakby właśnie wynurzyła się z morskiej toni. Aparatura w momencie zaczęła wariować. Pisk, stukot, szaleńczy świst powietrza w płucach dziewczyny zmieszał się z jej głuchym jękiem, który wyrwał się z ust, kiedy z przerażeniem odnotowała chaos dookoła siebie.
Jej głos był nieludzki, dziki, zwierzęcy, pozbawiony jakiegokolwiek uczucia. Był czystym wyrzuceniem z siebie jakiegoś pierwotnego strachu, lecz jednocześnie pozostawał okrzykiem bólu.
- Siostro! – obecny czuwający, ojciec dziewczyny, wpierw nacisnął magiczny przycisk przy łóżku pacjentki, a potem rzucił się do drzwi – Lekarza! – zawołał.
Martyna otworzyła szeroko oczy. Najpierw zdjęła tę śmieszną maskę, która przeszkadzała jej w normalnym oddychaniu. Wydając kolejny jęk, zerwała z dłoni kroplówkę i jeszcze kilka innych kabli. Techniczne pudła zaprotestowały głośnym krzykiem, od którego momentalnie rozbolała ją głowa.
- Tatusiu... – załkała nie swoim głosem. Czuła suchość w gardle, każde słowo przychodziło jej z trudem – Gdzie jestem?
Szlochała, rozglądając się dookoła wielkimi, przestraszonymi oczami. Wierciła się na swoim miejscu, chcąc uciec z tego potwornego, zimnego pokoju. Uciec gdzieś daleko, przed siebie. Z dala od bólu.
Nie mogła jednak poruszyć nogami.
- Tatusiu! – spróbowała jeszcze raz – nie mogę!... – dalszy krzyk zmieszał się ze szlochem i po chwili zginął w szamotaninie słów, jaką wyrzucili z siebie wpadający do sali ojciec, dwie pielęgniarki i lekarz.

- A oddałbyś za nią życie?
- Ona jest moim życiem. Więc ratowałbym własne.
Miał szczęście. Telefon zadzwonił akurat w momencie, kiedy po treningu i szybkim prysznicu przebierał się w szatni. Nacisnął zieloną słuchawkę odruchowo, nawet nie zerkając na wyświetlacz.
- Hello? – zaczął odruchowo.
- Wojtuś, kochany – usłyszał nienaturalnie podekscytowany głos swojej matki.
- Mamuś? – zmarszczył brwi, przeczuwając najgorsze.
- Wojtuś, Wojtek, mamy ją! Wróciła!
- Mamo, o czym ty…
- Martynka! Martynka się obudziła!

Jeśli nie umiesz śmiać się z samego siebie,
chętnie zrobię to za ciebie.
Ich wspólny wielki wieczór zakończył się około trzeciej w nocy, kiedy to, wymykając się tylnym wyjściem, roześmiani alkoholem, uszczęśliwieni towarzystwem i zadowoleni życiem, wsiedli do zamówionej przez jednego z kelnerów taksówki.
A wielki kac zaczął się o jedenastej, gdy obudzili się mniej-więcej w tym samym momencie. Mniej-więcej w tym samym łóżku.
Pierwszy oczy otworzył Robert. Zły pomysł - chociażby ze względu na fakt, że gdy tylko to zrobił, bezlitosne światło znalazło prosty dostęp do jego ośrodków nerwowych, powodując w nich pożar. Złe, paskudne, poranne – popołudniowe – słońce zaczęło naprawdę wypalać dziury w jego plątaninie nerwów.
- Za co? – jęknął, starając się schować głowę w poduszce. Szampan. Wszystko przez ten cholerny, za drogi, za dobry szampan.
Później oczy powoli otworzyła Luśka i zareagowała podobnie. Z tym, że ona pozwoliła sobie siarczyście i melodyjnie, bardzo patriotycznie, zakląć:
- Kurwa.
Także ukryła twarz w pościeli, jednocześnie wyciągając dłoń w poszukiwaniu… czegokolwiek, co mogłoby jej jakoś pomóc. Nie spodziewała się jednak, że natrafi na:
- Robert?! – szybko odwróciła głowę i, nim zdążyła pomyśleć, krzyknęła, a był to błąd.
- Kobieto! – wzdrygnął się – Błagam cię!
Kobieta nie chciała słuchać.
- Co ty tu robisz?!
- To moja sypialnia.
- Co ja tu robię?
- Nie wiem.
- Robert, kurwa, rozmawiaj ze mną, do jasnej cholery! Robert, czy myśmy…?
- Nie wiem – przyznał szczerze, jakby z bólem – Nawet jeśli to, kurwa, nie pamiętam.
Eh, jest coś magicznego w pięknych, poimprezowych porankach, kiedy to nie wiadomo nawet, jak właściwie ma się na imię, nie sądzicie?

Największym błędem jest udawanie,
że to, co nas boli,
jest dla nas obojętne.
Mama zawsze przynosiła dobre wiadomości, ojciec – prawdę.
- Halo?
- Wiesz już. Obudziła się.
- Wiem – przyznał Wojtek – Mam mały problem z samolotami, bo jakaś burza krąży nad… Ale jutro wieczorem powinienem już być.
- Wojciech – westchnął – Nie przylatuj…
- Co? – zmarszczył brwi – Tato? Chyba coś nam przerywa.
- Nie, Wojtek, słuchaj. Nie przylatuj. Jeszcze nie teraz.
- Co?! Dlaczego?! Przecież A… Martyna…
- Wojtek – upierał się ojciec – Wybacz mi, że muszę ci to przekazać, ale to są jej słowa. Martyna nie chce cię na razie widzieć.
- Ale…
- Wojciech, przestań. Daj mi dokończyć! – chwila ciszy i kolejny cios: - Ona nie czuje nóg.
- Co? Co to znaczy?!
- Nie może chodzić. Nie ma czucia w dolnych kończynach. Stopy, łydki, uda… Nic.
- O, kurwa.
- O, kurwa – zgodził się ojciec – Obudziła się, ale na razie nie ma z nią kontaktu. Wyjęczała tylko parę słów, głośno płakała, krzyknęła nam w twarz, że nie chce nas widzieć, nawet wymieniła cię z imienia.
- Ja pierdolę.
- Uspokój się. Lekarze mówią, że to szok, że to minie. Ale na razie nie ma sensu, żebyś się tutaj pojawiał. Żadne z nas nie chce pogorszyć jej stanu, dlatego musimy być bardzo ostrożni. Wojtek, ona się obudziła, wróciła do nas, ale wciąż jeszcze nie jest sobą. Proszę cię, nie przylatuj. Daj jej czas.
- Jak długo?
- Nie wiem – westchnął – cholera, nie wiem. Może długo? Może nie? Kurwa, to moje dziecko, a nie mogę nawet… - umilkł na chwilę – Teraz to będzie wyzwanie dla nas. Musimy być silni. Lekarze mówią, że nic jeszcze nie jest przesądzone. Że póki nie damy jej chwili wytchnienia, nie będą mogli się upewnić, czy jej brak odczuwania bodźców spowodowany jest przez coś fizycznego, czy to tylko wymysł jej psychiki. Zapowiadają też, że przez kilka dni może miewać koszmary związane z wypadkiem. Przez kilka dni po kilka razy dziennie, musi odpoczywać. Potem rzadziej, ale jednak. Jedno wielkie bagno.
- Chcę być przy niej.
- Wiem, stary. Ale ona nie chcę widzieć na razie żadnego z nas. Wytrzymaj i nie przylatuj. Będziemy w kontakcie. Poinformujemy cię, jak tylko będzie lepiej. Wtedy może…
- Tak, dzięki. 
- Bądź silny, okej?
- Tak. Wy też. Uściskaj mamę. Powiedz Martynie, że…
- Wojtek.
- Lepiej nic jej nie mów.
- Wojtek, będziemy walczyć.
- Jasne. Ona też.

wtorek, 10 czerwca 2014

0000000000000000000000012:

Alive
or just breathing?
Pożegnania zawsze są ciężkie, szczególnie wtedy, gdy żegnać musimy coś albo kogoś, co było nam bliskie.
Tak naprawdę nigdy nie będziemy gotowi na to, aby opuścić coś, co jest nam znane, kochane. Nic nie może przygotować nas na koniec, tak samo jak nic nie może temu zapobiec. Jesteśmy tylko niewielkimi istotami, bawiącymi się w życie na ogromnej planszy, gdzie gra w ostatecznym rozrachunku toczy się właściwie o nic. To tylko zabawa. Wszystko jest tylko złudzeniem. Nic nie jest prawdziwe.
Luśka próbowała być dzielna, próbowała nie udawać, że jeszcze jej zależy. Dzierżyła w dłoni walizkę, idąc ramię w ramię z Robertem zupełnie nieznaną sobie trasą berlińskiego lotniska. Ubrana była na czarno, był to ostatnio jedyny kolor, który pomagał jej utrzymać stabilizację psychiczną. Wszystko, na czym jej zależało, wszystko, co zawsze tak skrupulatnie planowała, rozpadło się, rozsypało, runęło zamaszyście na glebę, tak samo jak tego pamiętnego, ponurego dnia motor uderzył o wilgotny asfalt.
Jęknęła cicho, nie panując nad sobą. Uparcie patrzyła pod nogi, nie chcąc nikomu pokazywać swojej twarzy. Robert złapał ją za dłoń, ale odtrąciła ją lekko, bojąc się, że mocniejszy uścisk mógłby całkowicie ją złamać. Nie potrzebowała teraz niczyjego wsparcia. Potrzebowała boskiego cudu.
Odkładała ten wyjazd, ile tylko mogła, ale teraz… tutaj… Było za późno na strach. Kiedyś w końcu musiała zmierzyć się z przeszłością. Niezależnie od tego, jak bardzo chciała kiedyś od niej uciec, zapomnieć.   
LIFE
is a killer
- Jak długo to jeszcze potrwa?
Zawsze o to pytał. Zawsze. Od trzech tygodni.
- Ile czasu? Mamo?
Nigdy nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Lekarze sami nie byli pewni.
- Coś się zmieniło?
Milczenie – przekleństwo.
- Mamo? – prawie szlochał do słuchawki. Gdzie się podziała jego siła, nadzieja?
- Nic nie wiem – powiedziała szybko. Jej głos wyprany był z emocji, pozbawiony jakiegokolwiek ludzkiego odczucia – Nic się nie dzieje. Nic się nie zmienia. Jest… spokój.
Przymknął powieki, westchnął ciężko. Nienawidził lekarzy.
- Przylatuję pojutrze – powiedział nagle – Może uda mi się znaleźć kogoś…
- Wojtuś – przerwała mu delikatnie – Nie ma sensu, żebyś przyjeżdżał. Brak wiadomości to dobra wiadomość, pamiętasz? Ona jest w śpiączce, a ty musisz trenować i…
- Przyjadę – upierałeś się. Twój głos był szorstki, ostry.

When two hearts are meant for each other,
no distance is too far, no time is too long,
and no other love can break them apart.
Wieczorem dzwonił ojciec.
- Jakieś wieści?
- Rozmawiałeś z matką – stwierdził, a Wojtek mógł tylko sobie wyobrazić, jak wzrusza ramionami – Nic.
- Nic jest ostatnio najmniej lubianym przeze mnie słowem.
- Lepsze nic niż coś złego.
- Wolałbym już coś złego, przynajmniej wiedziałbym, że coś się dzieje…
- Nie mów tak, jasne? Cisza jest dobra – upierał się tata – Nie mam zamiaru stracić mojej małej dziewczynki.
- Nie to chciałem…
- Wiem – westchnął ciężko, zakaszlał - Wszyscy jesteśmy rozdrażnieni.
- Będę tam pojutrze.
- Możesz…
- Muszę.
- Rozumiem.
- Nie mogę zostać długo. Jedynie dwa, trzy dni.
- To i tak nie ma znaczenia.

Silence is the most powerful scream
Tam, gdzie przebywała, było cicho.
Bezkresna przestrzeń niezmącona była żadną ludzką istotą, żadnym dodatkowym bodźcem. Tylko światło zdawało się emanować zewsząd, w efekcie czego nie wiedziała, w którą stronę powinna pójść.
Czuła się dziwnie szczęśliwa i spokojna. Nie odczuwała strachu, chociaż była sama - w pustej, obcej nicości.
- Gdzie jestem? – pytała, ale nie słyszała swojego głosu; rozpływał się w powietrzu.
Spojrzała na swoje dłonie, ale nie mogła ich dostrzec.
Desperacko próbowała usłyszeć jakiś dźwięk, ale nie doczekała się niczego.
Tylko jasność i cisza.

Bo przyjacielem trzeba być, a nie go udawać.
Amen.
Luśka miała ochotę położyć się na tej ogromnej, puszystej kanapie z robertowego salonu zaraz po wejściu do jego mieszkania. Chciała znaleźć wygodną pozycję, schować się pod kocem i poudawać, że nie ma problemów.
- Jak się czujesz?
- Nie rozumiem, dlaczego zgodziłam się tutaj przyjechać – przyznała, pomijając fakt, że jej głowa pulsowała boleśnie od dobrych kilku godzin. Gdzie się podziały jej przeciwbólowe tabletki?
- Ja też nie – przyznał, chowając dłonie do kieszeni – Sam bym się nie zgodził.
- Przecież to ty mnie do tego namawiałeś! – spojrzała na niego jak na wariata, przypominając sobie ile razy powiedziała mu „nie”.
- Bo ona na mnie naciskała.
- Nienawidzę was obojga – splunęłaby, gdyby była mężczyzną i przebywaliby na zewnątrz – Gorąco was nienawidzę.
- Nieprawda – pokręcił głową z uśmiechem – Mnie lubisz. A Doroty się boisz.
Spojrzała na niego spode łba.
- Nienawidzę – powtórzyła uparcie.

Bądź silna.
Wytycz granice, nie ufaj ludziom, bo i tak cię wykorzystają.
Nie płacz.
Płacz czyni cię bezbronną i nieodporną na ciosy. Tracisz wyrazistość.
Nie okazuj złości.
Przez złość przemawia bezsilność. 
Obudziła się pięć godzin później, kiedy cały Berlin już spał. Zerknęła na czerwone znaczki na cyfrowym wyświetlaczu w drugim kącie pokoju. Było przed pierwszą w nocy. Pozbierała się z kanapy, próbując sobie przypomnieć, jak właściwie się na niej znalazła. Pamiętała tylko rozmowę z Robertem. Pamiętała, że piła herbatę. Potem już spała.
Dała trochę czasu swoim oczom, by przyzwyczaiły się do ciemności. Jedynym źródłem światła był właśnie mały, elektroniczny zegar i neony zza okien. Byli na trzydziestym piętrze, ich blask nie dochodził już tutaj tak intensywnie.
To nie było mieszkanie Roberta, tylko je tutaj wynajmował - okazjonalnie, kiedy musiał załatwić coś w wielkim mieście. W porównaniu do Berlina Warszawa wydawała się być śmiesznie niewielka.
Bercik normalnie mieszkał gdzieś tam przy swoim klubie, ileśtam kilometrów stąd. Nie słuchała go za dobrze, gdy tutaj lecieli. Zastanawiała się, co powinna powiedzieć swojej siostrze, gdy tylko ją spotka.
Dorota wyniosła się z Polski, gdy tylko złapała ku temu okazję – po swoich osiemnastych urodzinach odebrała dowód osobisty i prawo jazdy. Któregoś wieczoru spakowała wszystkie swoje rzeczy i zostawiła na kuchennym stole kartkę: nie martwcie się o mnie, nie wrócę, kocham was, D.
Oczywiście, że się martwili. Osiemnastolatka rzuciła szkołę i ruszyła w świat – dobrze, że przynajmniej zdała maturę. Inaczej byłaby skończona.
Jednak rodzice postanowili nie informować policji o wybryku swojej córki. Po pierwsze dlatego, że szanowanemu w mieście prawnikowi i jego wiecznie eleganckiej żonie nie przysporzyłoby to sympatii i już tym bardziej nie wzbudziłoby podziwu. Zabawne, ile można poświęcić, jeśli chodzi o prestiż, o zachowanie pozorów i o dobre imię. Ładniej przecież brzmi, gdy powtarza się wścibskim sąsiadom:
- Nasza córka studiuje teraz za granicą.
niż:
- Dorota uciekła, bo nie mogła z nami wytrzymać.
Tylko dlaczego musiała znaleźć się akurat tutaj? I dlaczego musiała trafić właśnie na Roberta?
Luśka wyprostowała się sztywno, podnosząc się szybko do pozycji siedzącej. Zakręciło jej się w głowie, ale postanowiła to zignorować.
Boże, zapomniała o najważniejszym. Nie zapytała go, czy on… Jezu, a co, jeśli tak? Co jeśli on i Dorota…
Nie, nie, Luśka, uspokój się. Przecież to są dorośli ludzie. Poza tym, dlaczego miałoby cię to martwić? Martyna nazwałaby cię idiotką.
Zabolało. Zakuło gdzieś głęboko w sercu. Westchnęła ciężko i wróciła do rzeczywistości. Dostrzegła na stoliczku filiżankę, pełną w połowie czarnej herbaty. Wypiła wszystko duszkiem, kląć w duchu, bo zapomniała posłodzić. Gorzka, zimna herbata. Jak jej samopoczucie.

Pieniądze niby szczęścia nie dają,
ale lepiej płakać w mercedesie niż w autobusie.
O ósmej zero trzy Robert wrócił do mieszkania z porannej przebieżki. Zostawił buty na środku korytarza, zdjął przepoconą koszulkę i, mnąc ją w dłoni, ruszył do kuchni, gdzie za stołem siedziała Luśka.
- Dzień d… co ty robisz?
Dziewczyna oderwała się od niezwykle zajmującej czynności, jaką było obserwowanie przemieszczania się cząstek owoców w szklance soku pomarańczowego, który znalazła w lodówce. Podniosła na niego spojrzenie i bez skrępowania zawiesiła je na jego nagiej klatce piersiowej.
- Mógłbyś się ubierać, kiedy masz zamiar mnie witać? – spytała chłodno, powracając do przerwanej czynności.
- Przeszkadzają ci moje mięśnie?
- Jestem kobietą. Lubię mężczyzn. Dawno z żadnym nie byłam i to nie bez powodu. Ty niepotrzebnie mnie rozpraszasz.
- Zły dzień?
- Stulecie.
- Czyli masz okres.
Prawie udławiła się własną śliną.
- Berciku – zaćwierkała słodko – Zdaję sobie sprawę, że znasz się niesamowicie dobrze na trudnej i skomplikowanej sztuce zrozumienia kobiety, ale, uwierz mi na słowo, znam to z autopsji, nie każdy kobiecy zły humor związany jest z jej cyklem menstruacyjnym. Czasem, a raczej w większości przypadków, chodzi po prostu o to, że faceci to skończone świnie i idioci.
- Dziękuję. Chcesz zajeść chandrę czekoladą czy ubierzesz się w coś wyjściowego i pójdziemy na zakupy?
- Zakupy? – zapytała blat stołu, spoglądając na swoje mętne w nim odbicie – Po co?
Westchnął, otwierając lodówkę. Wyjął z niej butelkę wody i zamknął drzwiczki biodrem, podchodząc do kuchenki, na której Luśka zostawiła dla niego połowę jajecznicy.
- Zabrałem cię do Niemiec i nie zabrałem Swietlany…
- Kim jest Swietlana? – przerwała natychmiast.
- Nie ważne. W każdym razie, chciałem zabrać jakąś ładną towarzyszkę, żeby poszła ze mną na tę sportową galę…
- Wiem o tym – prychnęła - przecież już mi mówiłeś…
- Myślałem, że nie słuchałaś – uciął krótko – W każdym bądź razie chciałbym ci teraz kupić ładną sukienkę na…
- Mam swoje ubrania.
Spojrzał na nią z politowaniem przez ramię.
- Błagam, tylko mi nie mów, że przywiozłaś sukienkę ze studniówki – jęknął.
- Wcale nie! – oburzyła się – A poza tym, co ci się w niej nie podoba? Granatowy aksamit był wtedy modny…
- Aksamit nigdy nie był modny. Luśka, proszę cię, to dla mnie ważne. Może dostanę nagrodę? Może poznam kogoś ważnego? Zrobią mi miliony zdjęć, wrzucą do gazet a ty, jako moja partnerka, nie chcesz wyglądać ładnie?
- Nie chcę po prostu przyjmować od ciebie żadnych prezentów. Poza tym, nie jesteś królem Niemiec, nie wzbudzasz takiego zainteresowania…
- To nie będzie prezent, ale transakcja. Jeśli będziesz ładnie ubrana, przyda się to bardziej mnie niż tobie.
Zmrużyła oczy.
- Nie traktuj mnie przedmiotowo…
- Nie traktuję – pokręcił głową – Mówię, jak jest. To, co? Chwilka na ogarnięcie się i idziemy?
- Dobra. Ale sukienka musi być czarna.
Odwrócił się, posyłając jej smutne spojrzenie.
- Długo będziesz jeszcze nosiła tę idiotyczną żałobę? – zapytał cicho – Przecież Martyna żyje…
- To nie jest idiotyczne – broniła się – I będę się tego trzymać, dopóki wszystko znowu nie będzie dobrze. Jak kiedyś.
- Luśka – zrobił kilka kroków, ale zatrzymał się na środku kuchni, gdy się wzdrygnęła – Nic już nigdy nie będzie jak kiedyś.



--------------- uwaga, będą ogłoszenia parafialne ( HERE ) .

poniedziałek, 26 maja 2014

0000000000000000000000011:


Człowiek może i uczy się na błędach,
ale jeśli kocha, wciąż popełnia ten sam
- ufa, chociaż tyle razy się zawiódł…
Piętnasta – dłużej nie wytrzymali.
- Powinniśmy ich…
- Droga mamo, drogi tato. Nie możecie mieć dziecka, bo my chcemy się ze sobą przespać – gorzkie słowa Alien zawisły w powietrzu jak ciężka, gęsta mgła.
Zamknęli się na klucz w mieszkaniu Szczęsnego. Martyna od usłyszenia rewelacji w domu rodziców nie odezwała się w ogóle. Jak to – oni poczynili już ku temu kroki? Jak to – właściwie wszystko jest załatwione? Jak to – to tylko kwestia czasu? Jak to – to są tylko formalności, głupiutkie dokumenty? Jak to – już nawet spotykaliśmy się z naszą przyszłą córeczką?
Usiadła na kanapie, uprzednio zrzucając kurtkę i pozostawiając ją na podłodze w korytarzu. Przez chwilę patrzyła tępo przed siebie, a potem skrzywiła się i pokręciła głową. Miała wrażenie, że oto właśnie w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin niewyobrażalny ciężar spadł na jej barki i zaczął bezlitośnie przygniatać jej drobne i słabe, mimo wszystko, ciało. 
- Ty. Robert. Luśka. Te cholerne Niemcy. A teraz nasi rodzice – sporządziła listę zbrodniarzy i pokręciła głową – Kurwa – skomentowała to inteligentnie, opadając na oparcie i przymykając oczy. W nerwowym odruchu zaczęła pstrykać palcami, jakby odpalała zapalniczkę – Gdzie są moje papierosy? – zapytała powietrze, ale wydawało się nie być dzisiaj zbyt rozmowne. Podniosła się więc i stanęła niemal twarzą w twarz z Wojciechem.
- Zejdź mi z drogi – poprosiła z jakąś niespotykaną dotąd rezygnacją, zupełnie bez zwykłego gniewu, zjadliwości, jakiegokolwiek uczucia – Mam ochotę wypalić pół paczki.
- Właśnie dlatego to zły pomysł.
- Nie, to jest pomysł zajebiście idealny. Odsuń się.
Zamiast posłuchać, złapał ją za nadgarstki, uniósł i zmusił, by położyła dłonie na jego ramionach. Odwróciła wzrok, koncentrując się na nieciekawym odcieniu ścian, a jej oddech stał się płytki, byleby tylko nie była w stanie wyczuć jego perfum. On natomiast położył wielkie łapska na jej biodrach i ścisnął raz, krótko.
- O co ci właściwie chodzi?
Otworzyła szerzej oczy, zaskoczona i zamrugała kilkakrotnie. Na chwilę zacisnęła usta, potem otworzyła i wydała z siebie cichy, zwierzęcy dźwięk. Ostatecznie jednak zamknęła je i spojrzała na niego spode łba.
- No? – zachęcił ją – Rozumiem, że szaleństwo naszych rodziców jest… - szukał odpowiedniego słowa – po prostu szaleństwem, ale chyba nie mamy prawa odbierać im szczęścia…
Prychnęła, przerywając mu.
Zacisnął dłonie, znowu. Tym razem na dłużej.
- Powiesz mi? – nalegał.
- Wojtek, błagam cię – przewróciła oczami – To łatwa łamigłówka. Przedszkolaki byłyby w stanie ją rozwiązać. Twoja mama i mój ojciec są razem. Już samo to, że kombinujemy za ich plecami, łącząc się w… - obrzuciła spojrzeniem ich zbliżone do siebie ciała - …to, wydaje się być niemoralne. Bawimy się w te durne podchody odkąd skończyliśmy szesnaście lat. A teraz będziemy mieć siostrzyczkę. Będziemy prawdziwą rodziną – powtórzyła słowa mamy – czy tylko ja mam wrażenie, że w takim wypadku nasz związek staje się zupełnie obdarty z moralności?

Być może to właśnie ten czas,
kiedy trzeba wybaczyć sobie błędy
i walczyć do utraty tchu?
Luśka pakowała już drugą walizkę.
- Po co to robisz, głupia? – ganiła się co chwilę, biegając po mieszkaniu – Masz jeszcze kilka dni, te rzeczy mogą ci być potrzebne tutaj, teraz.
- Zły pomysł, zły pomysł, zły pomysł, zły pomysł – krzyczał jej rozum, podczas gdy serce wołało: - Zawsze czegoś takiego pragnęłaś, takiego impulsu, chciałaś, więc masz. Łap to, bierz, trzymaj się tego, dziecino!
Niemcy. Wydawały się być całkiem dobrym krajem jak na nowy początek. Cóż z tego, że nie znała płynnie języka? Przecież będzie w stanie dogadać się po angielsku. Poza tym, jeśli ostatecznie jej się nie spodoba, będzie mogła wrócić po niedzielnym wieczorze. Nikt jej nie zmusza do przejęcia Berlina, nikt. Nawet Robert.
Ale jeśli… jeśli… jeśli coś. Uratuje ją, miejmy nadzieję, Marika.
Z logicznego punktu widzenia, cały ten plan nie miał dla niej sensu – dlaczego akurat on wszystkiego się dowiedział? Dlaczego zaciąga ją aż tam, za granicę? Dlaczego ona się zgadza? Co z tego wszystkiego ma, sponsorując ten wyjazd? I gdzie tutaj jest sens?
Nawet sam Bercik tego nie wiedział.
Jego propozycja prezentowała się prosto – zabiera dziewczynę, która od pewnego czasu, nie ukrywajmy już tego, się mu podoba, do Niemiec na sportową galę, na którą oczywiście kupi jej odpowiednią sukienkę, a potem dotrzyma jej towarzystwa, kiedy będzie odwiedzała swoich dziadków, ponieważ ona też powinna mieć coś z tej wyprawy, tak uważał.
Okej, ma pieniądze, może sobie na to pozwolić. Chyba nie powinniśmy go oceniać, skoro chce dla Luśki jak najlepiej…
Tylko kto to wytłumaczy Alien?

Problemy są nieuniknioną częścią życia,
więc gdy nadejdą,
trzymaj podniesioną wysoko głowę
i nie daj się pokonać.
Pozwoliła mu się przytulić, chociaż nawet nie liczyła, że jakkolwiek jej to pomoże. Zszargana doszczętnie psychika nie potrzebowała akurat teraz miłości, a świętego spokoju. Gdzie mogła pójść? Dokąd się udać? Z kim porozmawiać? Najlepiej z ciszą.
Wysunęła się z objęć Wojtka, zbyła go krótkim „muszę iść” i zbiegła na dół, nim zdążył znowu ją zatrzymać.
Jak mogłaby stać się silna? Jak? Co byłoby w stanie jej pomóc?
Cholera jasna, dlaczego uparła się na mieszkanie ze współlokatorką?! Mogła przecież głodować w jakiejś klitce – ciasnej, ale własnej, prawda? Nie miałaby problemów z ukryciem się przed światem. Wystarczyłoby tylko zasłonić okna i zamknąć drzwi na klucz…
Komórka zawibrowała w kieszeni jej dżinsów, gdy wsiadała na motor.
…i wyłączyć telefon.
Nacisnęła czerwoną słuchawkę, nawet nie spoglądając na wyświetlacz. Przez chwilę zapatrzyła się w dal, przygryzła wargę. Odetchnęła głęboko i pokręciła głową. Stłumiła chęć zapalenia papierosa, desperacko przeszukując kontakty. Odchrząknęła, naciskając zieloną słuchawkę. Odczekała trzy sygnały:
- Halo?
- Hej, Swietlana, could you give me a favor?  

 Hearing something that kills you inside
but having to act like you don’t care.
Zdążyła tylko pokrótce wyjaśnić biednej dziewczynie, dlaczego musi ją na trochę wykorzystać, zostawiła swoją walizkę i już jej nie było.
Robert mieszkał na drugim końcu miasta w prestiżowej dzielnicy, w apartamencie nieprzyzwoicie wielkim, tak jak Wojtek, i nieprzyzwoicie drogim. Mógł sobie jednak na to, dupek, pozwolić.
Droga była śliska po ulewnych deszczach. Witamy w Polsce, przedstawiamy polski klimat. Kiedy jeszcze przechodziła okres młodzieńczego buntu – teraz przechodziła okres buntu związanego z niesprawiedliwością świata i złem ludzkości – marzyła o tym, by któregoś dnia wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju i zbawiać tam świat. Chciała znaleźć się w miejscu, gdzie usychałaby z pragnienia, przymierała głodem i zmarłaby na malarię. Ludzie mają różne marzenia, Alien miała wyjątkowe, to prawda. Widziała jakiś niesamowicie wyzwalający środek w wielkiej męce, bólu i cierpieniu. Jakby to mogło dać jej prawdziwe szczęście. Dorastając, odkryła, że świat sam w sobie jest na wystarczająco okrutny i dodatkowe cierpienia wcale nie będą jej potrzebne. Porzuciła wielkie męczeńskie marzenia na rzecz trucia się papierosami, nieszczęśliwymi miłostkami i szybkością maszyny.
Droga jej się dłużyła. Szczęście, że nie wybrała się przez centrum, bo chyba wyzionęłaby ducha w tych korkach. Nerwowo zerkała na boki za każdym razem, gdy mijał ją jakiś pojazd. Denerwowała się, że nie jest szybsza, zręczniejsza. Musiała porozmawiać z Robertem i wolałaby mieć już to za sobą, jak najszybciej. Plan był prosty, wpaść do jego mieszkania, uderzyć go porządnie w twarz i może stłuc coś przy okazji, oczywiście przez przypadek. Może jakąś nagrodę? Nie, to byłby cios poniżej pasa. Mimo wszystko umiała grać czysto i z honorem.
Nie każdy to potrafił.
Los nigdy nie grał fer.
I nie liczył się z nikim…

Ludzie mówią, że bez miłości nie da się żyć…
Osobiście uważam, że ważniejszy jest tlen.
Tam było ciemno i cicho. I padał śnieg.
Ulica była brudna, jak zwykle w tym mieście. Cisza nieprzyjemnie drażniła uszy. To nie było normalne.
Po drugiej stronie, tuż przy blokach, z placu zabaw wynurzyła się mała dziewczynka ubrana w czarną sukienkę. Była boso, złote włosy splecione miała w dwa warkocze. W dłoniach trzymała polne maki.

You said that you would never hurt me
but you lied
again
Było jej za ciepło.
Dookoła ogień trafił wszystko, tworząc szczelny, symetryczny krąg dookoła jej ciała. Skóra żarzyła się ledwie, ale to wystarczyło, by płomienie przedostawały się w głąb niej, wchodząc w krew i rozprzestrzeniając zabójcze trucizny po całym organizmie.
Ktoś ją wołał. Wiedziała to, chociaż nie słyszała niczyjego głosu.
Bolały ją plecy, głowa. Była spragniona. Miała ochotę zakląć siarczyście, ale nie była w stanie rozchylić warg. Miała ochotę otworzyć oczy, ale nie mogła podnieść ciężkich powiek. Miała ochotę wstać, ale nie czuła nóg.
Nie czuła właściwie niczego.
Tylko ból.

 I’m dead inside
Minęło osiem godzin, odkąd wyszła.
Wojtek nerwowo przemierzał mieszkanie, trzymając w dłoni żarzącego się papierosa, którego nie palił. Zostawiła go, wychodząc. Dostrzegł go na kuchennym stole, kiedy wrócił od Luśki. I od Roberta. Przypalił końcówkę zapałkami i przez kilka sekund patrzył po prostu, jak się spala, identyfikując się z nim.
Nigdzie jej nie znalazł.
Dlaczego w ogóle pozwolił jej wyjść?
Dlaczego jej nie zatrzymał?
Dlaczego jej nie powiedział, że to wszystko bzdury, że wcale nie ma racji, że nic go nie obchodzą decyzje rodziców, że nie ma się czym przejmować, że przecież, kurwa, nie mają wspólnych genów i nic go nie obchodzi, kurwa, co będzie sobie myślało społeczeństwo o ich wspólnym szczęściu?
Dlaczego nie zrobił niczego?
Zdjął przepoconą koszulkę, stanął w oknie i zapatrzył się na płaczącą Warszawę, którą przed sekundą przeszukał prawie całą. Do kogo mogła pójść? Gdzie mogła się schować? Jak daleko uciekła?
Odruchowo podniósł dłoń i zaciągnął się papierosem. Płytko, tylko żeby podrapać gardło szkodliwą nikotyną. Żeby sobie zaszkodzić, żeby pocierpieć. Żeby poczuć się jeszcze gorzej.
Drugą dłonią wygrzebał z kieszenie spodni telefon i upewnił się, że nikt się z nim nie kontaktował. Spróbował jeszcze raz do niej zadzwonić, ale nikt nie odpowiadał. Telefon pozostawał wyłączony.
- Co jest, Alien. Gdzie jesteś? – mówił do siebie, kręcąc głową.
Zgasił niedopałek palcem i wyrzucił go przez okno.
- Gdzie się, do jasnej cholery, wybrałaś? – zapytał przestrzeń za oknem, ale nikt nie był w stanie udzielić mu odpowiedzi. Deszcze powoli ustępował, przejaśniało się – Osiem godzin, osiem godzin. Co można robić tyle czasu, kurwa? – zatrzasnął okno, aż zadrżały szklanki ułożone rządkiem na kuchennym blacie. Spojrzał na nie z nienawiścią. Zamartwianie się mu nie służyło. Bolała go głowa od myślenia. Serce drżało. Żołądek zwijał się w supeł.
- Alien – szeptał - Martyna…
- Wojtek!
Szybko otworzył oczy, jednocześnie marszcząc czoło. Poczuł nagły dreszcz, wzdrygnął się, a po sekundzie zobaczył swoją matkę, zapłakaną, w drzwiach kuchni.
- Co się sta…?
- Wojtuś, szybko – rzuciła się na niego – Musimy jechać! – krzyknęła, szarpiąc go za ramiona – Martynka… - zaszlochała.
W tym momencie umarł na chwilę.



żyjecie tam? 
napisałam dzisiaj kilka rozdziałów dla tej historii i obawiam się mojego toku myślenia O.O możecie mnie śmiało znielubic, pozwalam. 
czytałam ten tekst kilka razy, ale mój umysł nie pracuje dzisiaj sprawnie, wybaczcie błędy.
A - dalej waham się, jakim smakiem to zakończyc: słodko czy gorzko?

wtorek, 6 maja 2014

0000000000000000000000010:

I don’t know what I am waiting for,
but I still
continue to wait for it anyway
O dwudziestej trzeciej trzydzieści siedem trzasnęły drzwi i jednocześnie rozdzwoniły się telefony. Do Wojtka dzwonił Robert, bo się stęsknił, do Martyny dzwoniła Luśka, bo:
- Mogłabyś przyjść na kawę? Teraz?
Pięć minut później Wojtek zastał Alien w łazience, przeczesującą palcami włosy i korzystającą z jego szczoteczki do zębów.
- Mogłabyś przynieść tutaj trochę swoich rzeczy, skoro mamy zamiar… - przerwał, lustrując ją wzrokiem. Skrzywił się mimowolnie – Dlaczego jesteś ubrana?
Spojrzała na niego spode łba i wymamrotała coś pod nosem.
- Mogłabyś przestać dbać o higienę jamy ustnej, kiedy ze mną rozmawiasz? – zrezygnowany oparł się o framugę drzwi.
Przewróciła oczami.
- Luśka dzwoniła – poinformowała go, kończąc – Prosiła, żebym wpadła na kawę.
- Teraz? – niemal jęknął, kiedy ociągając się, minęła go w drzwiach.
- Gdy przyjaciel prosi cię o kawę przed godziną duchów, to musi być coś poważnego – usiadła na łóżku i zaczęła wkładać buty.
Wojtek odwrócił się do ściany i oparł o nią czołem. Po dwóch sekundach stał przed Martyną i spoglądał z góry, jak męczy się ze sznurówkami.
- Rozpraszasz mnie – warknęła, tworząc kolejny lichy węzeł.
- Podwiozę cię, chcesz?
- Nie, dzięki – ledwo powstrzymała uśmiech. Wiedziała, że on zrozumie – Mam przecież motor.
You’re not the same as you were before.
You were much more muchier.
You’ve lost your muchness.
Luśka otworzyła drzwi, nim Martyna zdążyła wejść na właściwe piętro.
- W twoim pokoju jest bukiet kwiatów – poinformowała przyjaciółkę w progu, chowając się za ogromnym, szarym swetrem.
Alien zmarszczyła brwi, wchodząc do środka.
- Skąd mamy kwiaty?
- Robert mi przyniósł.
Martyna zaniemówiła. Uniosła brwi, rozchyliła wargi i tępo wpatrywała się w dziewczynę, zadając jej miliony niemych pytań.
- Dlaczego był tutaj Robert?
- Zaraz się dowiesz – zbyła ją Luśka – chcesz herbaty?
Nie było sensu protestować.

Co byś robił, gdybyś się nie bał?
Szczęsny mógł cieszyć się chwilą swobody równo dwanaście minut po wyjściu Alien nim złowieszcze walenie w drzwi nie przyprawiło go natychmiastowo o ból głowy.
Zirytował się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, kto tak hałasuje.
- Stary – spojrzał na Roberta jak na wariata – po co pukasz, skoro zawsze wbiegasz tutaj jak do siebie?
Bercik spąsowiał nieco na twarzy. Wetknął dłonie do kieszeni dżinsów, wyjął, zacisnął w pięści, przełknął ślinę.
- Bałem się, że będziesz z…
Wojtek parsknął gorzkim śmiechem.
- Nie, wszystkim wam udało się już ją wypłoszyć – poinformował przyjaciela, zostawiając otwarte drzwi i zmierzając do kuchni.
- Wszyscy my?
- Ty, Luśka, moi rodzice…
- Luśka?
- Co ci jest, masz problemy ze słuchem? – Szczęsny postawił na stole dwie butelki zimnego piwa. Skąd ono nagle wzięło się w pustej lodówce?
- Mam problemy z głową… - przyznał cicho Lewy, zajmując miejsce przy stole.
- Wiedziałem, moje modły zostały wysłuchane. Wreszcie się ciebie pozbędę.
- … i z sercem – stwierdził bardzo poważnie. Wojtek podniósł wzrok z nad etykietki napoju i zmarszczył brwi.
- Ej, ja tylko żartowałem. Chyba nie przyszedłeś mi powiedzieć, że umierasz, prawda?
Ale Robert milczał. Nie odezwał się słowem. Trwałby tak pewnie kilka godzin, gdyby Wojtek niechcący nie przewrócił samowolnie stojącej na stole szklanki i głuchy dźwięk nie wybudził go z letargu.
- Co byś zrobił – Robert wbił spojrzenie w przyjaciela – gdybyś mógł wykorzystać dwadzieścia sekund dzikiej odwagi?

His love for you is deeper than the ocean
- Dlaczego nigdy nie powiedziałaś mi, że masz niemieckie obywatelstwo? – Alien jednocześnie otwierała ze zdumienia oczy i nerwowo obgryzała paznokcie – I dlaczego mówisz mi o tym teraz? Czy coś się stało? Też jedziesz do Niemiec? Zrobiłaś coś głupiego? Błagam cię, maleńka, tylko nie ty. Jesteś stabilniejszą, bardziej zrównoważoną częścią naszego związku. Musisz się dobrze zachowywać!
- Alien – Luśka przytknęła sobie opuszki palców do skroni – Jest trzecia w nocy. Błagam, nie krzycz.
- Jak mam być spokojna, kiedy ty…
- Ciszej – przerwała jej przyjaciółka – Nie wiem jak, normalnie. Czy ja muszę znać odpowiedź na każde pytanie? – żachnęła się.
Martyna przyjrzała się jej uważnie.
- Co się dzieje? – zapytała jeszcze raz, badając emocje przebiegające przez twarz przyjaciółki.
Zawiodła się, Luśka pozostała perfekcyjnie obojętna i tylko zmęczenie emanowało z każdej komórki jej ciała.
- Jadę do Niemiec – powiedziała wreszcie po długiej chwili ciszy – Z Robertem. A ty zostajesz tutaj. Z Wojtkiem.

Noc - czas,
w którym zamiast spokojnie spać,
rozważamy całe nasze życie…
Szósta trzydzieści nie jest odpowiednią porą do budzenia mężczyzny waleniem do drzwi.
Wojtek niechętnie zwlókł się z łóżka. Nieprzytomny, cudem doczołgał się do korytarza, gdzie, podtrzymując się ściany, skierował ślimaczy krok w stronę drzwi wejściowych. Zerknął przez judasza i rozpromienił się mimowolnie. Ale delikatnie, przecież wciąż było za wcześnie na cokolwiek.
- Mam nadzieję – zaczął, gdy tylko jej otworzył – że w tej walizce jest…
Wszechświat nie zdążył się dowiedzieć, o czym myślał Wojtek, ponieważ jego głębokie wynurzenia stłumione zostały szybkim, porywczym pocałunkiem równie niewyspanej kobiety.
Martyna odsunęła się od niego po sekundzie, zrzuciła tenisówki i boso ruszyła do kuchni, zostawiając czarną walizkę w jego dłoniach.
- Nie jadę do żadnych pieprzonych Niemiec – oświadczyła, a gdy minęła salon, zamarła.
Na kanapie koczował sobie Robert, nawet nie kwapiący się udawać, że ma jakieś maniery – jedną nogę przerzucił przez oparcie, drugą obscenicznie zgiął, zahaczając o własne przedramię. W dodatku chrapał, zupełnie niemelodyjnie.
- A ta cholera co tutaj robi? – dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi i odwróciła się na tyle szybko, że prawie spotkała się boleśnie twarzą z torsem Szczęsnego. Zrobiła krok w tył.
- Czy on…?
- Tak – przerwał jej – Powiedział mi o Luśce.
- Czy ty…?
- Nie, nie wybiłem mu tego z głowy – wzruszył ramionami – Właściwie nie jestem pewien, co dokładnie mu powiedziałem. To było późno. Albo wcześnie. Jak się mówi o trzeciej? Nad ranem czy w nocy?
- Nieważne – skwitowała cicho Alien, odbierając mu swoją walizkę z dłoni. Robiąc jak najwięcej hałasu skierowała się do kuchni, gdzie porzuciła bagaż, otworzyła okno i usiadła na parapecie. Trzy sekundy później już zaciągała się mentolowym papierosem, żałując, że nie kupiła sobie mocniejszych. Trudno, wypali trzy.
Wojtek stanął za nią i przytulił do siebie, chowając twarz w jej włosach. Zamknął oczy i udawał, że dym tytoniowy wcale nie zabija jego płuc. Oddychał głęboko, rytmicznie, co kołysało ich oboje.
- Zaraz zasnę – poinformował ją po kilku chwilach.
- Połóż się – poradziła mu beznamiętnie, patrząc, jak słońce wschodzi nad Warszawą i pierwsi bezradni ludzie muszą o tej nieboskiej godzinie gnać do pracy. Zobaczyła na parkingu swój czerwony skuter i zrobiła dwa głębsze wdechy. Zaciągnęła się jeszcze raz, po czym wyrzuciła niedopałek przez okno.
- Nie zostaję tutaj dla ciebie – zamknęła okno, wyplątała się z jego objęć, zeskoczyła z blatu i bez oglądania się za siebie ruszyła do łazienki.

W życiu musimy czasem zaryzykować,
idąc w kierunku swoich marzeń.
- Kochaj mnie – poprosił, kładąc się obok niej na łóżku.
Wzdrygnęła się lekko, gdy zimnymi dłońmi dotknął jej nagich ramion.
- Która godzina?
Przygarnął ja do siebie, zamykając w uścisku. Odwróciła się nieznacznie w jego stronę. Włosy opadły wachlarzem na poduszkę, koszulka się podwinęła. Uniosła dłonie i powoli położyła je na jego odsłoniętym brzuchu.
- Dobrze po jedenastej.
- Kiedy idziemy do rodziców?
- Jakoś już.
- Okej.
Nie ruszyli się z miejsca. Wojtek patrzył jak południowe światło gra kolorami w jej włosach, Martyna skupiła się na tym, by nie rozproszyć się nagością jego ciała.
- Możemy zostać w łóżku? – zaproponowała w końcu.
Nie miał nic przeciwko, ale…
- Mama do ciebie dzwoniła – poinformował ją – Nie odebrałem, bo… - wzruszył ramionami – co bym jej powiedział.
- Cześć, mamo – zasugerowała – sypiam z twoją córką.
- Technicznie rzecz ujmując to… - odchrząknął.
- Technicznie – przerwała mu - to „sypianie z kimś” ma wiele znaczeń. Jak na razie to…
- …porządnie nie wykonaliśmy żadnego z nich – dokończył, krzywiąc się zabawnie.
Zaśmiała się krótko i zmusiła go, by ją wypuścił. Posłuchał, niechętnie.
- Pozdrów ją ode mnie – poprosił, gdy sięgnęła po swój telefon. Posłała mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie i nacisnęła zieloną słuchawkę. Jeden sygnał.
Wojtek przysunął się bliżej. Opuszkiem palców dotknął ramiączka jej koszulki i przejechał nim wzdłuż całej długości jej pleców. Zadrżała. Drugi sygnał.
Uniósł się na łokciach, dotknął miejsca, gdzie koszulka odkrywała nagą skórę jej pleców. Posunął się dalej, całą dłonią zakrywając łopatkę. Trzeci sygnał.
- Halo?
- Cześć, mamuś.
Wzdrygnął się, ale nie przestawał wodzić palcami wzdłuż jej ciała.
- Dzwoniłaś?
- Spałaś?
- Miałam… ciężką noc.
Zapadła cisza. Wojtek także znieruchomiał. Nagle zaśmiał się krótko, a Martyna wreszcie zinterpretowała brak odpowiedzi w słuchawce.
- Mamo – powiedziała z naganą – babski wieczór. Z Luśką – wyjaśniła spokojnie – Nie żadna orgia z…
- Nie mów do mnie takim językiem, młoda damo.
Zabawne. Ze swoim ojcem rozmawiała czasem dużo bardziej obrazowo i wcale, a wcale go to nie gorszyło.
- Zapraszam cię na obiad.
- Dzisiaj? – Alien zagryzła wargi, gdy Wojtek jednocześnie pocałował ją w szyję i wtargnął opuszkami palców pod materiał jej koszulki na brzuchu.
- Tak. Wojtek też będzie.
- Wojtek? – ni to powtórzyła tępo, ni to jęknęła. Starała się skupić na rozmowie, ale jego ciepły dotyk skutecznie jej to uniemożliwiał.
- Tak – albo niczego nie zauważyła, albo – dzięki bogu – udawała, że wszystko było w porządku – Mamy wam coś ważnego do zakomunikowania.
- Powinnam się bać?

Put on some red lipstick and live a little.
Trzasnął samochodowymi drzwiami i przekręcił kluczyk.
- I tak sądzę, że to był głupi pomysł – mruknął, przeglądając się w szybie, gdy Alien parkowała swoją czerwoną maszynę obok niego.
- Oficjalnie przecież dalej się nie lubimy – zdjęła kask i przewiesiła go przez kierownicę – Nie mogliśmy wparować tutaj trzymając się za ręce.
Odwrócił się nagle w jej stronę i zmarszczył brwi.
- Dlaczego nie?
- Nie podchodź – ostrzegła, udając, że podziwia schowany pod pierwszym śniegiem rozległy ogród – Twoja mama bawi się w kamerę.
- Gdzie? – odwrócił się do okien i dostrzegając w jednym zmieszaną rodzicielkę, pomachał jej wesoło – Kochana kobieta.
Martyna tylko przewróciła oczami.

„Ladies first”
is just a nice way of saying
“Let me look at your ass while you walk in front of me” 
- Wojtuś!
- Martynka!
Nie ma nic bardziej przerażającego niż rodzicielska miłość entuzjastycznie demonstrowana dzieciakom, które dawno wyrosły już z wieku, gdy całus od matki był najpiękniejszą nagrodą. Dobrze, że to wszystko działo się już w środku.
- Zmarzliście?
Alien i Wojtek wymienili szybkie spojrzenie.
- Nie – odpowiedzieli równocześnie.
Szczęsny wydawał się być jak najbardziej rozluźniony. Wymienił męski uścisk dłoni z ojcem, cmoknął matkę w policzek i ruszył do kuchni za zapachem pożywienia.
Martyna ociągała się dłużej, zdejmując czarną kurtkę i tym samym przeciągając moment, gdy wszyscy zaczną zadawać pytania o przyszłość, których zawsze się obawiała. Rodzice tak już mają, że chcą wiedzieć wszystko, co planują ich dzieciaki, a potem komentują – krytykują! – to głośno, powtarzając, że ich czasy były lepsze. Tak już jest, nie ma wyjątków.
- Cześć, mała – o ile z ojcem nie było problemu, bo starczyła mu zwykła piąteczka na powitanie, o tyle matka była już nie do pozbycia się:
- Dzień dobry, Martynko. Dobrze spałaś? Co u ciebie?
W takich momentach zakłada się na twarz szeroki uśmiech, mając nadzieję, że wygląda na szczery. Łapię się mamę za przedramiona i składa się fałszywe całusy w oba policzki. Potem zaczyna się trajkotać we wspólnym rytmie do momentu, aż coś – najlepiej jej syn – wytrąci ją z równowagi na tyle, że spokojnie będzie można schować się w łazience albo wmówić ojcu, że ma się coś ważnego do załatwienia i ewakuować się pośpiesznie bez pożegnania.

Jest inaczej,
 ale nie lepiej.
- Dużo rozmawialiśmy o was ostatnio – zaczęła mama, odsuwając nieznacznie krzesło od stołu. Obiad, jak to obiad, minął szybko i w końcu trzeba było poruszyć temat-sekret, dla którego wystawiono całe to przedstawienie.
- O nas? – powtórzył Wojtek niepewnie, a jego dłoń, która pod stołem od dobrych piętnastu minut zaczepiała przedramię Alien, odsunęła się nagle.
- O tym, że jesteście już dorosłymi ludźmi – westchnęła sentymentalnie i rozmarzyła się na chwilę – O tym, że właściwie nie jesteśmy już wam potrzebni.
- Mamo, co ty…
- Nie przerywaj, Wojtek – poprosił ojciec. Martyna poruszyła się niepewnie na krześle - Pozwól mamie dokończyć.
Wymienili spojrzenia pełne miłości, Alien zrobiło się niedobrze, Wojciech odchrząknął nieznacznie.
- Zdecydowaliśmy się… Wiemy, że to trochę szalone, ale… - mama uśmiechnęła się lekko i złapała dłoń swojego męża, ściskając ją mocno – chcielibyśmy… razem, wspólnie… chcielibyśmy stać się prawdziwą rodziną.
Zapadła cisza. Martyna odważyła się zerknąć na Wojtka, ale na jego twarzy zobaczyła wyraz takiej samej konsternacji, zakłopotania i totalnego zaskoczenia.
- Mamo – zaczęła – co wy nam właściwie chcecie powiedzieć?
- Chcielibyśmy adoptować dziecko. 





kto zgadnie skąd jest drugi cytat? <3