czwartek, 19 grudnia 2013

0000000000000000000000002:

Przedstawienie musi trwać.
Takie jest prawo w tym zawodzie.
Wszystko się może walić,
Serce ci pęka,
A ty pudrujesz twarz,
Uśmiechasz się i grasz dalej.
Alien usiadła prosto na krześle i z płomieniem w oczach wpatrywała się w jego łobuzersko uśmiechnięte oblicze.
- Ty diable. Jesteś upośledzony – wysyczała przez zęby – Nigdy więcej nie waż się mnie tak nazywać – zastrzegła – Nie jesteśmy rodzeństwem.
- Technicznie rzecz biorąc…
- Nie obchodzi mnie twoje zdanie, kurwa!
Skrzywił się i wstał.
- Nie przeklinaj – rozkazał, podchodząc do niej – Nie znoszę tego. Szczególnie u ciebie.
- Nie dotykaj mnie – zazgrzytała zębami, gdy wyciągnął dłoń w jej kierunku. Nie posłuchał, kucnął tuż obok jej krzesła i ze spokojem pogłaskał ją po policzku. Widział, jak rumieni się z emocji – ze złości, przede wszystkim, ale także z ekscytacji. Opuszkiem palca sunął wzdłuż linii jej szczęki, dotknął ust i spojrzał jej w oczy. Siedziała zupełnie nieruchomo i walczyła ze sobą wewnętrznie. Widział to. Odsunął dłoń.
- Mylisz się, skarbie – odezwała się w końcu bardzo cicho – Bardzo się zmieniłam.
Wstała. Wyszła, zostawiając go w zupełnym zagubieniu.
Bardzo dobrze, sama była rozdarta na tysiące kawałków.
Teraz już uświadomiła sobie, po co do niego przyszła. Tęskniła za nim, za każdym momentem z nim spędzonym, za każdą chwilą, za każdym oddechem, za każdym wspólnym rytmem serca, za każdym gwałtownym porywem i za każdym delikatnym dotykiem. Sęk w tym, że już dawno temu postanowiła z tym skończyć - z NIM skończyć.
Gdy tylko znalazła się na klatce schodowej, biegnąc w dół, wyjęła papierosa i odpaliła go. Zaciągnęła się głęboko. Mogłaby śmiało prowadzić zajęcia na temat toksycznych związków, znała je bardzo dobrze. Tylko w takie się emocjonalnie angażowała. Robiła to podświadomie, miała pecha. Pierwszy chłopak nauczył ją palić. Drugi całkowicie zniszczył jej pewność siebie. Wojtek sprawił, że przestała żyć marzeniami. A ten ostatni, Rysiek, całkowicie zhańbił męską część świata i przekreślił ją w oczach dziewczyny.
Wkurzyła się. Warszawa była zimna, ciemna i niebezpieczna. Ten piłkarski laluś mógł ruszyć tyłek i ją odwieźć… Nie, może to nawet lepiej, że nigdzie się nie ruszał. Wolała być teraz sama. Jeszcze mogłaby go przypadkiem uszkodzić, na przykład pięścią. Była do tego zdolna. Kiedyś trenowała boks.   
Rzuciła niedopałek za siebie, nie troszcząc się o to, gdzie spadnie. Biegła brudnymi ulicami, na skróty. Była przerażona, ale złość, gniew i ból dodawały jej siły. Nie chciała płakać i obiecała sobie, że tego nie zrobi. Chciałaby go tylko przytulić, a jednocześnie miała ochotę kazać mu się spakować i wracać sobie do tej swojej Anglii, gdzie jest wystarczająco daleko, by ona mogła spokojnie oddychać.
Wchodząc cicho do swojego bloku, sprawdziła skrzynkę. Tylko jeden list. Dla niej. Od Mariki z Niemiec. Bardzo dobrze.
Niech Wojtek sobie tutaj zostaje. Może to ona wyjedzie. 

To bardzo ciekawe,
jak można nie zamienić z kimś słowa
miesiącami i latami,
 mimo że codziennie się o tej osobie myśli.
Śniło mu się, że było tak, jak kiedyś.
Był jeszcze młodym chłopakiem, jego jedyną miłością była piłka nożna, ale zauroczony był zupełnie czymś innym. To „coś” miało długie nogi, opaloną twarz, bystre oczy i podły charakterek, ale uśmiechało się najpiękniej na świecie i potrafiło być zadziwiająco milutkie, gdy wręczyło się mu masło orzechowe. Słodka Alien.
Nikt właściwie nie był pewien, skąd wzięło się jej przezwisko i dlaczego tak łatwo je zaakceptowała. Nienawidziła, gdy mówiło się o niej „Martynka”. Zbrodnią było zdrabnianie tego do „Tynka” albo „Mary”. Pobiciem groziło nazywanie jej „Kochaniem” czy „Skarbem”. Zawsze była Martyną, ale pewnego dnia do ich domu niespodziewanie wpadła Luśka, ucałowała go namiętnie, na co odpowiedział biernie, jak zwykle, a potem zaczęła trajkotać. Niewiele można było wyłowić z natłoku słów, ale w pewnym momencie padło właśnie „Alien”, które potem uczepiło się Martyny i nie dawało spokoju.    
Wojtek był zawsze Wojtkiem, Luśka to Luśka, a Martyna stała się Alien i bardzo to do niej pasowało.
Doskonale pamiętał, jak ciężko było mu przyznać się przed Alien, że lubi ją bardziej niż powinien. Z jednej strony był świnią, w końcu chodził z jej przyjaciółką. Ale co z tego, skoro w ogóle jej nie kochał? Nie odczuwał nic, gdy go dotykała, a co dopiero, gdy się całowali. Kiedy Alien była obok, kiedy tylko przelotnie go dotykała, niewinnie i niespodziewanie, zupełnie bez podtekstu, czuł, że płonie. Potem, gdy się kochali, czuł, że się spala. Ale to był prawdziwy ogień, a Luśka miała problem wzbudzić w nim choćby płomyk.
Formalnie nie byli razem nigdy. Formalnie byli rodzeństwem. Zupełnie niespokrewnionym więzami krwi, ale jednak rodzeństwem. Teoretycznie nawet się nie kochali. Alien nie kochała, on… sam nie wiedział. Chyba nie kochał. Nie, na pewno nie. Nie mógł jej kochać.
Tak sądził. Tak mu się wydawało. A potem zaczął tęsknić. I nic już nie rozumiał.

Są chwile,
które nigdy nie wrócą,
lecz w pamięci trwać będą wiecznie.
Alien doskonale pamiętała, jaki był ich pierwszy raz. Pierwszy raz, gdy się spotkali. Mama Wojtka powiedziała:
- Wojtuś, chciałabym ci kogoś przedstawić…
Tata Alien powiedział:
- Martyno, poznałem kobietę…
Rozwódka i wdowiec, oboje posiadający całkiem spory bagaż doświadczeń, oboje po czterdziestce, oboje z nastoletnimi dzieciakami, które właściwie nie miały nic przeciwko. Wojtka to nie interesowało, bo miał piłkę, Martyna miała gdzieś, z kim sypia jej ojciec, bo miała farby. Wtedy jeszcze ponad wszystko to kochali. Później zaczęli kochać się ze sobą i pędzel pozostał bierny – Alien przestała malować.
Byli tak słodko naiwni. Sami w wielkim domu od bardzo długiego czasu. Nie chcieli rozmawiać o niczym, za dużo było kłopotów dookoła, a chwila była za piękna, by zastanawiać się nad jej konsekwencjami. Całowali się nieśmiale, dotykali się z wypiekami na twarzy, odkrywali się nieporadnie, jak to dzieciaki. Ile wtedy mieli? Po szesnaście lat.
Mimo całego tego zawstydzenia, naprawdę było im razem dobrze i jeśli już to wspominali, to z uśmiechem. Oboje. Nieważne, jak dawno temu to było, ile od tego czasu się zmieniło, jak bardzo oni się zmienili, wtedy połączyło ich coś niezwykłego, wspólny sekret, wspólna zbrodnia, wspólne morderstwo niewinności.
Nieważne jak bardzo zagmatwane życie było teraz i jak intensywne uczucie żywili do siebie kiedyś, tego wspomnienia nie dało się znienawidzić, chociaż może próbowali. Wspomnienie było za piękne.   

Czasem wszystko, co musisz zrobić,
 to zapomnieć o tym, co czujesz
i pamiętać o tym,
na co naprawdę zasługujesz.
Robert wysiadł z taksówki, kazał kierowcy zaczekać i pognał na górę, do mieszkania 216. Zapukał grzecznie, ale wszedł do środka, nie czekając na odpowiedź. Czyli dokładnie tak, jak robił zawsze.
- Wojtek? – zawołał, a Szczęsny niemrawo wygramolił się z łazienki w samych bokserkach.
- Cześć, Bercik – ziewnął i przeczesał dłonią włosy, starając się jako tako wyglądać.
- Stary – Robert pokręcił głową z politowaniem – co ty robiłeś cały dzień?
- Spałem – jego przyjaciel nieporadnie wzruszył ramionami, a Lewandowski uśmiechnął się łobuzersko.
- Rozumiem… - wymownie poruszył brwiami.
- No co ty… - Wojtek przewrócił oczami – Sam spałem. Zmęczony byłem. Dalej jestem. Czuję się jak koniec świata. Moje uczucia są połamane i zadeptane. Po mojej głowie galopuje stado owiec. Moje mięśnie praktycznie nie istnieją. Wiesz jak liga angielska potrafi wykończyć człowieka? To nie to samo, co jakaś tam Bundesliga – burknął, a jego niemiecki był tak nieudolnie zabawny, że obaj parsknęli śmiechem. 
- Stęskniłeś się za mną? – zasugerował Bercik.
- Usychałem z tęsknoty – Wojtek przeszedł wolno do sypialni i stanął na wprost ogromnej szafy. Robert w tym czasie przeszedł do kuchni i odruchowo zaczął przeglądać zawartość lodówki swojego przyjaciela.
- Pośpiesz się – zauważył od niechcenia – Na dole czeka taksówka. Jak noga?
- Chodzę. Przyjechałeś po mnie limuzyną? – zażartował Szczęsny, wkładając koszulkę i zapinając ciemne dżinsy – Jesteś taki niesamowity. Musisz mnie naprawdę kochać...
- Spadaj. Ty płacisz.
- Skąpiec.
- Burżuj.
- Chodź już, głąbie. Gdzie my w ogóle jedziemy?
- A gdzie byś chciał?
- Chciałbym dzisiaj nie być Wojtkiem i się po prostu upić.
- Da się zrobić.

Ludzie dostają różne dary.
Mnie trafił się dar komplikowania sobie życia.
- Czyś ty oszalała? – zapytała Luśka, gdy Alien przedstawiła w swoim mniemaniu genialny plan opuszczenia kraju i zarabiania jako kelnerka w Berlinie – co chcesz niby tym osiągnąć?
- A czy ja muszę coś osiągać? Nie mogę do końca życia być dziewczynką od podawania do stołu?
- Naprawdę tak chcesz skończyć? Uspokój się, przemyśl to. Ja rozumiem, możesz sobie jechać gdzie tylko chcesz, ale na chwilę, żeby zarobić. W międzyczasie byłoby miło, gdybyś zaczęła się uczyć, myśleć o przyszłości i interesować jakąś porządną uczelnią.
- Boże, Luśka, jesteś jak moja matka…
- Której nie słuchasz. Na jedno wychodzi. Zawsze stawiasz na swoje.
- Dobra, dobra. Wiem o tym. Skończmy temat. Ja chciałam tylko twojej opinii, nie wykładu o tym, jaka jestem nieodpowiedzialna i głupia.
Luśka westchnęła ciężko, podniosła się i usiadła na łóżku Alien tuż obok niej, opierając się o ścianę.
- To nie jest zły plan. Po prostu nie wydaje mi się, żeby był owocny na dłuższą metę.
Alien zamknęła oczy i zmarszczyła brwi.
- Stałaś się bardzo irytująca, odkąd poszłaś na te głupie studia.
Jej przyjaciółka uśmiechnęła się szeroko.
- Mówisz mi to codziennie.
- Bo to prawda.
Siedziały chwilę w milczeniu. Alien podciągnęła kolana pod brodę i z wciąż zamkniętymi oczami, nuciła cicho ckliwe i łzawe piosenki. Luśka przypatrywała się z uwagą jej profilowi i to marszczyła czoło, to zaciskała dłonie, to znowu przygryzała wargę, nie wiedząc, jak zacząć. W końcu wpadła na genialny pomysł:
- Zrobię nam herbaty z cytryną – i pognała do kuchni, nie czekając nawet na odpowiedź.
Alien otworzyła oczy, dopiero, gdy za przyjaciółką zamknęły się drzwi i pozwoliła jednej małej łzie spłynąć powoli po policzku. Po chwili starła ją ze złością. Nie będzie płakać, nie będzie się przejmować, nie pozwoli ponownie zniszczyć mu swojego życia. Pojedzie do Berlina chociażby po to, żeby zająć się czymkolwiek, co oderwie jej myśli od niego. Pojedzie do Berlina, bo tam nie ma wspomnień; tam każdy przedmiot nie ma historii z nim związanej; tam nie istnieje już Wojtek.
Wojtek nie istnieje już dla niej.

Pytasz jakie blizny najdłużej się goją?
Te po szczęściu.
Weszła do kuchni akurat w momencie, gdy Luśka kładła dwa kubki z parującym płynem na stole. Zajęła miejsce przy oknie, a przyjaciółka usiadła naprzeciw niej.
- Czy to przez Ryśka? – zapytała wprost, ale Alien milczała.
- Gdzie byłaś wczoraj? – spróbowała znowu, ale i tym razem nie doczekała się żadnego odzewu.
- Alien, rozmawiaj ze mną. To zawsze wychodzi na dobre. Naukowo udowodniono, że zwierzanie się innym pomaga poradzić sobie z własnymi problemami…
Martyna westchnęła, przerywając ten bezsensowny wywód. Zerknęła za okno i szepnęła niewyraźnie:
- Wojtek przyjechał.
- Co? – ożywiła się Luśka.
- Wojtek przyjechał – powtórzyła dziewczyna wyraźniej – Wczoraj – dodała po chwili.
- No tak… - jej przyjaciółka zacisnęła dłonie na gorącym kubku i odsunęła je równie szybko, parząc się – Tak… cóż… - odchrząknęła – Można się było tego spodziewać. Przecież wracał do Polski co jakiś czas… Przecież tu jest jego rodzina… To całkiem zrozumiałe, że chce odwiedzić swoją… No tak, Wojtek… Hmm… - nagle podniosła wzrok i wbiła spojrzenie w Alien – Widziałaś się z nim?
Martyna mogłaby skłamać, mogłaby zaprzeczyć, mogłaby po prostu przemilczeć sytuację, ale zdecydowała się powiedzieć prawdę:
- Byłam u niego.
Alicja - Luśka czekała cierpliwie i uparcie patrzyła na swoje paznokcie położone na stole. Sama wybaczyła Szczęsnemu już dawno temu. Alien też wybaczyła. Nie potrafiła jedynie zapomnieć tych wszystkich upokarzających dni, gdzie grali w teatrze kukiełek i ona była bohaterem tragicznym. Wystawiali wtedy śmieszną komedię pomyłek, która kończyła się zadziwiająco przykro dla nich wszystkich. 
- Alien, czy wy…
Nie zdążyła dokończyć pytania, bo rozległy się wibracje komórki Martyny. Sms. Od…
Wstała szybko i nie patrząc na przyjaciółkę ruszyła do wyjścia.
- Muszę coś załatwić. 





zdrowych, wesołych : D




poniedziałek, 2 grudnia 2013

0000000000000000000000001:

Wiem, że czasem trudno mnie zrozumieć
 i stosunkowo łatwiej byłoby
przeprogramować mikrofalówkę,
 aby kosiła trawnik
Warszawa zasypiała. Słońce dawno już ustąpiło miejsca tarczy Księżyca, szykując się po drugiej stronie kuli ziemskiej na kolejne oświetlenie narodu polskiego. Gwiazdy na niebie desperacko starały się przebić przez grubą warstwę chmur. Gwiazdy na ziemi – latarnie - desperacko próbowały przebić się przez grubą warstwę smogu.
Alien stała pod nieswoim blokiem w nieswojej okolicy i paliła papierosa, przyglądając się z uwagą nieswojemu życiu. Miała na sobie kurtkę wojskową ojca, zdartą i wielokrotnie łataną; tenisówki i sprane dżinsy, a w uszach duże kolczyki, przedstawiające dwa roześmiane kościotrupy.
Zaciągnęła się powoli dymem, a potem wypuściła go, tworząc w powietrzu okrąg. W myślach nuciła sobie The Kicks, w sercu obiecywała, że rzuci palenie. Na pewno, kiedyś. Ale jeszcze nie teraz.
Prawdopodobnie powinna być w tym momencie w bardzo wielu ważnych miejscach i robić bardzo wiele istotnych rzeczy, ale ona najzwyczajniej w świecie się tym nie przejmowała. Człowiek i tak umiera. Po co ma się przejmować życiem?
Gdzieś na końcu ulicy zaszczekał pies, minęły ją ze trzy samochody, jakiś gość na rowerze śmignął tuż koło jej tenisówki, a zagubiona babcia z zakupami spojrzała nań z wyrzutem. Co ona w ogóle robiła tutaj o tej porze?
Dziewczyna jeszcze raz się zaciągnęła, a potem wyrzuciła niedopałek. Zgniotła go butem, wyobrażając sobie, że jest to twarz Ryśka i złorzeczyła mu, bo był idiotą. Niespotykanie wielkim idiotą. Aż żal było patrzeć na takiego świra.
Westchnęła głęboko, jakby licząc na to, że warszawskie powietrze jest świeże i pomoże jej zniszczonej wierze w ludzkość. Wciąż patrząc na czerwone tenisówki, ruszyła przed siebie, wierząc, że udaje się w dobrą stronę. Nie do końca pamiętała, skąd przyszła. Po prostu ruszyła przed siebie, uciekła, spanikowała i nagle była tutaj, pod tym blokiem, na jakiejś nudnej ulicy. Oparła się o mur i stała tak blisko trzy godziny, patrząc jak słońce wędruje po niebie. Czekała.
Luśka pewnie się o nią zamartwiała, ale co z tego?
Alien zrobiła może ze cztery kroki, dwa wdechy i trzy mrugnięcia, gdy nagle znalazła się na drodze, usłyszała pisk, odwróciła się nagle, odskoczyła w tył i stanęła vis a vis czarnego BMW. Patrzyła tępo na jaskrawe światła i zastanawiała się, kiedy tak naprawdę śmierć jest wybawieniem.
- Zwariowałaś, dziewczyno?!
Kierowca zdążył już, widocznie, opuścić swoją maszynę, zorientować się w sytuacji i wkurzyć.
- Co ty sobie wyobrażasz, żeby tak po prostu wskakiwać sobie na drogę?!
Alien bardzo spokojnie uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i w odpowiedzi pokazała jaskrawy lakier na środkowym paznokciu prawej dłoni.
Prychnął, przewrócił oczami i wetknął dłonie do kieszeni szarej marynarki.
- Co to ma niby znaczyć? – nie krzyczał już jak opętany, ale wciąż był zły. Rozpoznawała to po wyraźnej zmarszczce na czole.
Wzruszyła ramionami.
- A jak myślisz – zauważyła, że wyprzystojniał. Nie był tak typowo przystojny, ale dokładnie w ten irytujący, niedbały sposób. „Jestem taki, bo jestem. Zawsze taki byłem. I dobrze wiesz, że ci się podobam, chociaż tak naprawdę nie jestem w twoim typie.” Właśnie ten sposób.
- Chciałeś mnie zabić. Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Poczerwieniał lekko na twarzy i spojrzał na nią ze zdziwieniem, wytrzeszczając oczy.
- JA chciałem cię zabić? – pokręcił głową z niedowierzaniem – To ty wbiegłaś mi pod samochód.
Zakołysała się na piętach.
- Weszłaś, jeśli już.
- Na jedno wychodzi.
- Nieprawda – sprzeczała się.
- Nie powinnaś wchodzić na jezdnię.
- Powinieneś bardziej uważać.
- Powinnaś myśleć o tym, co robisz, a nie…
- Hej, hej, hej! – zrobiła krok do przodu i zmierzyła go groźnym spojrzeniem. Wyszło nie do końca tak, jak planowała, bo była od niego o głowę niższa – Nie wypowiadaj się lepiej o moim sposobie myślenia, dobra?
- Jesteś wariatką – uparcie wytrzymywał, a nawet odwzajemniał jej pełne złości spojrzenie.
- A ty jesteś świrem – miała ogromną ochotę napluć mu na buty – Pakuj swój tyłek do tego cacuszka, chłopczyku i znikaj. Skończyliśmy.
Zamiast się odsunąć, podszedł krok bliżej. Alien zmuszona była zadrzeć głowę do góry, by wciąż móc zabijać go wzrokiem. Uniósł ręce i gdy krzyżował je na piersiach, musnął jej ciało. Odskoczyła jak oparzona.
- Nie będzie zadośćuczynienia? – zapytał z przekąsem.
- Za co? – żachnęła się – Ja żyję, ty wciąż masz niski iloraz inteligencji, auto jest całe. Możemy rozstać się w spokoju.
Pokręcił głową z politowaniem.
- Jesteś strasznie niegrzeczna.
- A ty irytujący. Co tu jeszcze robisz?
Zerknął przelotnie na coś ponad jej głową, a po chwili na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech. Chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, czym jest pytanie retoryczne. Głupi sportowiec.
- Ja tu mieszkam – oświadczył, zadowolony, że teraz to on znajduje się na bezpiecznym gruncie i ma nad nią przewagę.
- Wspaniale – skwitowała cierpko – W takim razie ja się stąd wyniosę – odwróciła się na pięcie i wolnym krokiem ruszyła przed siebie.
Odprowadzał ją spojrzeniem, wciąż czujny.
- Palant – Alien zerknęła na niego przez ramię.
- Wariatka – odczekał kilka sekund - Wejdziesz na chwilę?
Machnęła na niego dłonią.
- Jasne.

Jak mam się dostać do nieba,
jeśli pięć spośród siedmiu grzechów głównych
to moje hobby?
- Mogę tutaj zapalić? – zapytała, gdy tylko wpuścił ją do swojego mieszkania. Dłonie miała ukryte w kieszeniach kurtki, w palcach obracała papieros i zapalniczkę. Rozglądała się dookoła, a Wojtek obserwował idealnie obojętny wyraz jej twarzy. Bardzo długo pracowała nad tym, aby właśnie taką się innym pokazywać. Prosta zasada: jeśli nie masz uczuć, nikt nie może cię zranić. Trudny przypadek Alien: jesteś bardzo wrażliwa, więc zmuszona jesteś udawać, że nic cię nie obchodzi, by przetrwać.
- Mogę cię przytulić? – zapytał, mijając ją w korytarzu i kierując się do kuchni.
Zignorowała pytanie, zdusiła w sobie nikotynowy głód i ruszyła za nim.
Mieszkanie była bardzo duże, ale on mógł sobie na to pozwolić. W końcu był TYM Wojtkiem. Wojtkiem z pieniędzmi. Łał.
Dwieście metrów kwadratowych to nie przelewki – to najprawdziwszy apartament. Przedpokój wyłożony kafelkami i na tyle duży, że można by w nim było spokojnie urządzić małe mieszkanko. Salon, typowo męski – ze skórzaną kanapą, brzydkim fotelem, największym telewizorem, kinem domowym i stertą elektronicznych gadżetów, bez których nie można się obejść. Osobna jadalnia, gdzie piętrzyły się jak na razie kartony. Kuchnia – jasna, czysta, nowoczesna, pewnie rzadko używana. Jaka szkoda.
- Nie będziemy się przytulać – zadecydowała.
- Więc nie będziemy palić – wyjął coś z lodówki i położył to na jednym z blatów. Potem odwrócił się, zastanowił przez chwilę, by wreszcie rzucić się w dzikie przeszukiwanie swojej własnej kuchni.
Alien obserwowała go przez chwilę z ironicznym uśmiechem, chociaż była w pełni świadoma tego, że Wojtek w końcu nieczęsto tutaj bywa. Jego mieszkanie przez większą część roku stoi puste, odwiedzane okazyjnie przez jego matkę i karaluchy.
Żartowałam. Ludzi, takich jak Wojtek, nie odwiedzają karaluchy.
Przeszła do salonu, spokojnie wodząc palcem po gładkiej powierzchni mebli i sprzętów elektronicznych. Wszystko aż lśniło. Pewnie był tu od niedawna. Zauważyła kilka rzeczy, których wcześniej nie było – pamiątki. Zabawny szklany słonik z uniesioną trąbą, wielkości pięści. Cygaro, które wyglądało na prawdziwe, kubańskie i drogie. Jakieś małe, jaskrawoczerwone pudełeczko. Niestety zamknięte. Powoli przesunęła dłonią wzdłuż jego wieczka.
- Niczego nie dotykaj – usłyszała głos z kuchni i cofnęła szybko dłoń, wkładając ją do kieszeni.
- Przecież niczego nie ruszam – burknęła.
Prychnął. Cholerny facet, który znał ją zbyt dobrze. Już miała rzucić jakąś kąśliwą uwagę, kiedy poprosił.
- Chodź tutaj.
Wytrzymała spojrzenie szklanego słonika, pełne drwiny i kpiny, a potem odwróciła się powoli, niby to od niechcenia.
- Co? – zapytała, podchodząc do aneksu kuchennego i opierając się o blat.
Wojtek stał nad stołem i patrzył, zamyślony, na jego blat. Starannie ułożył na nim kostkę na wpół roztopionego masła, cztery jajka, minimalistyczną czerwoną słodką paprykę, miseczkę płatków kukurydzianych, pieprz i cynamon. Drapał się po głowie i przeszywał wzrokiem produkty, jakby liczył, że samym spojrzeniem będzie w stanie coś z tego wyczarować.  
- Tak, słucham? – powtórzyła Alien głośniej, wiercąc się niecierpliwie na swoim miejscu.
Nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem.
- Wciąż umiesz gotować, prawda?
Przewróciła oczami.
- Tego się nie zapomina.
- Dobrze – autentycznie się ucieszył – Stworzysz coś z tego? – oderwał spojrzenie od niesamowicie interesującego masła i uśmiechnął się łobuzersko, patrząc na nią – Chyba się za tobą stęskniłem – stwierdził wesoło, na co ona tylko odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami.
- Dobra, kochasiu – odsunęła się od blatu i ruszyła w jego stronę – Powiedz mi, gdzie trzymasz sprzęt i zniknij na chwilę, a ja stworzę dla ciebie kolację ze świecami.
- Nie mam świec – powiedział zgodnie z prawdą, nieco zawiedziony.
- Wystarczy nam jedzenie – zapewniła go, zdjęła kurtkę i wcisnęła mu ją w dłonie – Gdzie chowasz przede mną nóż?

Gdybym ciągle była miła, byłoby bardzo nudno.
 Musisz mi uwierzyć na słowo.
Wymknął się z kuchni, żeby wziąć prysznic. Podejrzewał, że było jej to nawet na rękę. Lubiła przebywać sama i nie znosiła, gdy ktoś zaglądał jej w garnki. Pamiętał, że zawsze świetnie gotowała. Miał nadzieję, że to się nie zmieniło, bo był bardzo głodny. Głodny i zmęczony. Podróż samolotem ma jednak w sobie coś wyczerpującego i nawet perspektywa znalezienia się potem w ukochanym samochodzie nie potrafi tego zmienić. Ale przynajmniej umila dalszą drogę.
Wrócił, bo skończył się sezon, miał chwilę i po prostu chciał sprawdzić co dzieje się w Polsce. Miał w zamyśle odwiedzić rodziców, oczywiście. Ale jeszcze nie teraz.
Już w drodze z lotniska zdążył porozmawiać z Robertem i kilkoma innymi kumplami. Umówili się na jutro. Zamierzali się dobrze bawić, odstresować i przy okazji zrobić kilka głupstw.
Wojtek zdjął ubranie, wszedł pod zimny strumień wody i oparł czoło o kafelki. Spojrzał przelotnie na czerwono – fioletową nadwyrężoną łydkę. Prawie zapomniał o tym, jak cholernie bolała. To smutne, że człowiek po dłuższym czasie przyzwyczaja się do bólu.
Westchnął.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego wypad na miasto nie będzie do końca tak bardzo samowolny jak by chciał. Mimo wszystko, był osobą publiczną i jakąś tam sensację potrafił w mediach wywołać. Była to ostatnia rzecz, której teraz potrzebował.
Dwadzieścia minut później, przebrany w szare, dresowe spodnie i koszulkę bez rękawów, wszedł do kuchni, uśmiechając się.
- Wiedziałem, że można na ciebie liczyć, mała.
Alien siedziała przy stole ze skrzyżowanymi na krześle nogami i przeglądała jakiś sportowy magazyn – jeden z nielicznych w jego domu. Przed nią na stole ustawione były dwa kubki z jakimś gorącym płynem i jajecznica, która była właściwie miksem papryki, jajek i płatków kukurydzianych, doprawiona tylko i wyłącznie pieprzem, ale pachniała zachęcająco.
- Siadaj już, przystojniaku – przerzuciła stronę – i jedz. Będę musiała się zbierać do domu.
- Możesz tutaj przenocować – zaproponował, od razu biorąc się za jedzenie.
Odczekała grzecznie, aż skończy swoją porcję, czytając pobieżnie jakieś niesamowicie jej nieinteresujące informacje ze świata futbolu i popijając swoją kawę, a w głowie tłumiąc chęć sięgnięcia po papierosa. W końcu odezwała się:
- Nie – odpowiedziała, gdy spojrzał na nią pytająco, sięgając po kubek i przysuwając go wolno do ust. Alien podsunęła mu talerz ze swoją porcją. Ich spojrzenia na chwilę spotkały się ponad stołem. Odrzuciła niedbale magazyn na bok i wygodnie rozparła się na krześle.
- Nie zostanę u ciebie na noc – poinformowała go – Do mojego mieszkania wcale nie jest tak daleko…
- Wiem, ja tylko… - nie skończył, odsunął talerz w jej stronę – Nie zamierzasz jeść?
Pokręciła głową. Przesunął talerz dalej.
- Musisz.
Wzruszyła ramionami i odsunęła talerz na środek.
- Nie mam ochoty.
Przez chwile mierzyli się gniewnymi spojrzeniami, a potem Wojtek uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic:
- Co u mojej ulubionej warszawianki?
Patrzyła na niego bez wyrazu.
- Wciąż cię nienawidzi.
Przewrócił oczami.
- Pytałem o ciebie, nie o Luśkę.
Luśka była byłą dziewczyną Wojtka, którą zostawił, bo… bo musiał. Bo wyruszył podbijać Anglię. A Luśka? Może i wybaczyła mu wszystkie grzechy, ale jednej tylko rzeczy znieść nie potrafiła – jego istnienia. Spróbuj tu zrozumieć kobiety.
- Mieszkasz z nią? – dopytywał.
Jednocześnie Luśka była także najlepszą przyjaciółką Alien.
- Tak. Powinieneś kiedyś wpaść – dodała z ironią – Na pewno chętnie powspominacie stare czasy.
Westchnął ciężko.
- Dobrze wiedzieć, że w ogóle się nie zmieniłaś. Miałem szesnaście lat – wytłumaczył się tym samym tekstem, co zwykle – To było dawno temu.
Opuściła nogi na podłogę.
- Powinnam już iść.
- Gdzie ci się tak śpieszy? Nie cieszysz się, że mnie widzisz, siostrzyczko?
Zamarła.










przeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeepraszaaaaaaaaaaaam za opóźnienie.
i tak, naturalna będzie nie wiem kiedy, bo się nie wyrabiam, a Misiek i Liloo nie współpracują. ; c