niedziela, 29 czerwca 2014

0000000000000000000000013:

You call this a life?
- Wciąż tutaj jesteś?
Wojtek nieznacznie uniósł głowę.
Przyleciał w sobotę, zostawił rzeczy w mieszkaniu i ruszył do szpitala. Po drodze, stojąc w korku, zdążył zadzwonić do Roberta i spytać go tylko czy żyje i jak trzyma się Luśka. Później był już na parkingu, w budynku, wreszcie przy pokoju, w którym leżała Martyna. Zastał w środku jej ojca, siedzącego na krześle tyłem do łóżka i obserwującego miasto. Po kilku chwilach zapewnień, że nie chce odpocząć po podróży i chętnie zostanie, Wojtek zmienił go przy czuwaniu nad podłączoną do przerażającej ilości aparatury dziewczyną.
Alien była w śpiączce od kilku tygodni. Lekarze uznawali to jednak za błogosławieństwo losu, bo, podczas gdy ona pozostawała w uśpieniu, jej ciało mogło się swobodnie regenerować. Po wypadku zdiagnozowano u niej wstrząśnienie mózgu i silne obrażenia wewnętrzne, na szczęście nic śmiertelnego. Najpoważniej wyglądała prawa strona jej brzucha, gdzie jeden z prętów przydrożnej bariery, w którą uderzyła, przebił tkanki. Teraz jej ciało szpeciła długa, gruba blizna.
Kwestią nierozwiązaną pozostawał także stan jej dolnych kończyn, bo chociaż one same zostały tylko poobijane, lekarze martwili się co do skutków uderzenia – ciało dziewczyny spotkało się z betonem boleśnie, wylądowała na plecach. O ile górna partia wydawała się być względnie bez zarzutu i poważnego okaleczenia, nogi – niekoniecznie.
- Może paraliż? – informował niepewnie jeden z lekarzy – Nie możemy tego stwierdzić do momentu, aż pacjentka się nie wybudzi. Nie jesteśmy w stanie określić jasno, czy w ogóle ma czucie w dolnych kończynach. Kręgi uległy…
Bla, bla, bla.
Póki Alien spała, było więc dobrze. Wojtek śmiało mógł przysunąć się do niej z krzesłem, złapać za drobną, delikatną dłoń i szepnąć na ucho:
- Słodkich snów.
Liczył, że właśnie takie będą.
Teraz zobaczył w drzwiach swoją matkę, uśmiechającą się lekko. Szybko puścił dłoń Martyny i wyprostował się, mrugając, co w zamyśle miało odpędzić od niego senność. Nie był to pierwszy raz, gdy w niewygodnej pozycji zasypiał przy szpitalnym łóżku Martyny.
- Dzień dobry – uśmiechnął się, jednocześnie szukając w kieszeni swojego telefonu, by móc spojrzeć na zegarek i upewnić się, że rzeczywiście jest rano.
- Jest przed ósmą – uprzedziła go - Wciąż dziwię się, że pielęgniarki pozwalają ci tutaj siedzieć.
- Urok osobisty – odparł odruchowo, próbując zażartować. Prawda była inna – kiedyś, na samym początku, jedna taka pani Jadzia próbowała go wyrzucić, co skończyło się awanturą i omal nie wyprowadziła go ochrona. Zmuszony był więc ostro rozmówić się z ordynatorem i dyrektorem szpitala, obrazowo nakreślić sytuację, podpisać trochę papierów, poprzysiąc grzeczność, zgodzić się na pozostawanie pod czujnym okiem pielęgniarek i kupić pani Jadzi czekoladki – właściwie to kupować je za każdym razem, gdy przychodził – ale udało się. Nikt nie mógł się już do niego przyczepić.
- Jak się czujesz? – przez chwilę myślał, że to pytanie skierowane było do niego, ale mama uśmiechała się do śpiącej spokojnie dziewczyny. Nie zdziwiło go to, sam też często rozmawiał z Martyną, opowiadając jej o tym, co on robił, co robiła Luśka albo Robert. Czasem także wspominał; liczył, że znajome żarty i przeżyte sytuacje będą w stanie jakoś ściągnąć ją spowrotem do niego. Spowrotem do życia. Przecież łączył ich właściwie spory kawał wspólnej przeszłości.

I’m gonna need you more than you need me.
Krążyła bez celu pośród światłości. Właściwie nie była w ogóle pewna, czy aby się porusza. Nie czuła swojego ciała, nie słyszała głosu, niczego nie widziała. Miała po prostu wrażenie, że ktoś ją woła, a ona zmierza w jego kierunku. Ile było w tym prawdy? Nie wiedziała.
Światłość, niezależnie od tego, ile czasu już razem spędziły, nie stała się jednak jej przyjaciółką. Godziny, dni? Może dłużej? Na pewno czas nie umocnił ich znajomości. Z drugiej jednak strony także jej nie pogorszył. Trudno było nawiązać jakąkolwiek więź z tworem niematerialnym, w dodatku tak bardzo drażniącym, jak blask. Dlaczego nie ciemność? Dlaczego nie głupi tunel z maleńkim światełkiem na samym końcu? Dlaczego blask?
Nic już nie rozumiała. Na początku wydawało jej się, że zdoła ogarnąć jakoś ten bezkres, że się przyzwyczai, oswoi i da radę. Teraz wszystko, co znajdowało dookoła – wszędzie to samo – niewyobrażalnie zaczęło ją uwierać i przeszkadzać w bezczynnej wegetacji. Miała ochotę szeptać, krzyczeć, biegać, skakać, latać, czuć, normalnie myśleć i funkcjonować. Ale przede wszystkim miała ochotę na…
…fajkę.

The little girl
just could not sleep
because her thoughts
were way too deep
her mind had gone
out for a stroll
and fallen down
a rabbit hole.
To była sekunda.
Alien podniosła się, zaczerpnęła głośnym haustem powietrza, jakby właśnie wynurzyła się z morskiej toni. Aparatura w momencie zaczęła wariować. Pisk, stukot, szaleńczy świst powietrza w płucach dziewczyny zmieszał się z jej głuchym jękiem, który wyrwał się z ust, kiedy z przerażeniem odnotowała chaos dookoła siebie.
Jej głos był nieludzki, dziki, zwierzęcy, pozbawiony jakiegokolwiek uczucia. Był czystym wyrzuceniem z siebie jakiegoś pierwotnego strachu, lecz jednocześnie pozostawał okrzykiem bólu.
- Siostro! – obecny czuwający, ojciec dziewczyny, wpierw nacisnął magiczny przycisk przy łóżku pacjentki, a potem rzucił się do drzwi – Lekarza! – zawołał.
Martyna otworzyła szeroko oczy. Najpierw zdjęła tę śmieszną maskę, która przeszkadzała jej w normalnym oddychaniu. Wydając kolejny jęk, zerwała z dłoni kroplówkę i jeszcze kilka innych kabli. Techniczne pudła zaprotestowały głośnym krzykiem, od którego momentalnie rozbolała ją głowa.
- Tatusiu... – załkała nie swoim głosem. Czuła suchość w gardle, każde słowo przychodziło jej z trudem – Gdzie jestem?
Szlochała, rozglądając się dookoła wielkimi, przestraszonymi oczami. Wierciła się na swoim miejscu, chcąc uciec z tego potwornego, zimnego pokoju. Uciec gdzieś daleko, przed siebie. Z dala od bólu.
Nie mogła jednak poruszyć nogami.
- Tatusiu! – spróbowała jeszcze raz – nie mogę!... – dalszy krzyk zmieszał się ze szlochem i po chwili zginął w szamotaninie słów, jaką wyrzucili z siebie wpadający do sali ojciec, dwie pielęgniarki i lekarz.

- A oddałbyś za nią życie?
- Ona jest moim życiem. Więc ratowałbym własne.
Miał szczęście. Telefon zadzwonił akurat w momencie, kiedy po treningu i szybkim prysznicu przebierał się w szatni. Nacisnął zieloną słuchawkę odruchowo, nawet nie zerkając na wyświetlacz.
- Hello? – zaczął odruchowo.
- Wojtuś, kochany – usłyszał nienaturalnie podekscytowany głos swojej matki.
- Mamuś? – zmarszczył brwi, przeczuwając najgorsze.
- Wojtuś, Wojtek, mamy ją! Wróciła!
- Mamo, o czym ty…
- Martynka! Martynka się obudziła!

Jeśli nie umiesz śmiać się z samego siebie,
chętnie zrobię to za ciebie.
Ich wspólny wielki wieczór zakończył się około trzeciej w nocy, kiedy to, wymykając się tylnym wyjściem, roześmiani alkoholem, uszczęśliwieni towarzystwem i zadowoleni życiem, wsiedli do zamówionej przez jednego z kelnerów taksówki.
A wielki kac zaczął się o jedenastej, gdy obudzili się mniej-więcej w tym samym momencie. Mniej-więcej w tym samym łóżku.
Pierwszy oczy otworzył Robert. Zły pomysł - chociażby ze względu na fakt, że gdy tylko to zrobił, bezlitosne światło znalazło prosty dostęp do jego ośrodków nerwowych, powodując w nich pożar. Złe, paskudne, poranne – popołudniowe – słońce zaczęło naprawdę wypalać dziury w jego plątaninie nerwów.
- Za co? – jęknął, starając się schować głowę w poduszce. Szampan. Wszystko przez ten cholerny, za drogi, za dobry szampan.
Później oczy powoli otworzyła Luśka i zareagowała podobnie. Z tym, że ona pozwoliła sobie siarczyście i melodyjnie, bardzo patriotycznie, zakląć:
- Kurwa.
Także ukryła twarz w pościeli, jednocześnie wyciągając dłoń w poszukiwaniu… czegokolwiek, co mogłoby jej jakoś pomóc. Nie spodziewała się jednak, że natrafi na:
- Robert?! – szybko odwróciła głowę i, nim zdążyła pomyśleć, krzyknęła, a był to błąd.
- Kobieto! – wzdrygnął się – Błagam cię!
Kobieta nie chciała słuchać.
- Co ty tu robisz?!
- To moja sypialnia.
- Co ja tu robię?
- Nie wiem.
- Robert, kurwa, rozmawiaj ze mną, do jasnej cholery! Robert, czy myśmy…?
- Nie wiem – przyznał szczerze, jakby z bólem – Nawet jeśli to, kurwa, nie pamiętam.
Eh, jest coś magicznego w pięknych, poimprezowych porankach, kiedy to nie wiadomo nawet, jak właściwie ma się na imię, nie sądzicie?

Największym błędem jest udawanie,
że to, co nas boli,
jest dla nas obojętne.
Mama zawsze przynosiła dobre wiadomości, ojciec – prawdę.
- Halo?
- Wiesz już. Obudziła się.
- Wiem – przyznał Wojtek – Mam mały problem z samolotami, bo jakaś burza krąży nad… Ale jutro wieczorem powinienem już być.
- Wojciech – westchnął – Nie przylatuj…
- Co? – zmarszczył brwi – Tato? Chyba coś nam przerywa.
- Nie, Wojtek, słuchaj. Nie przylatuj. Jeszcze nie teraz.
- Co?! Dlaczego?! Przecież A… Martyna…
- Wojtek – upierał się ojciec – Wybacz mi, że muszę ci to przekazać, ale to są jej słowa. Martyna nie chce cię na razie widzieć.
- Ale…
- Wojciech, przestań. Daj mi dokończyć! – chwila ciszy i kolejny cios: - Ona nie czuje nóg.
- Co? Co to znaczy?!
- Nie może chodzić. Nie ma czucia w dolnych kończynach. Stopy, łydki, uda… Nic.
- O, kurwa.
- O, kurwa – zgodził się ojciec – Obudziła się, ale na razie nie ma z nią kontaktu. Wyjęczała tylko parę słów, głośno płakała, krzyknęła nam w twarz, że nie chce nas widzieć, nawet wymieniła cię z imienia.
- Ja pierdolę.
- Uspokój się. Lekarze mówią, że to szok, że to minie. Ale na razie nie ma sensu, żebyś się tutaj pojawiał. Żadne z nas nie chce pogorszyć jej stanu, dlatego musimy być bardzo ostrożni. Wojtek, ona się obudziła, wróciła do nas, ale wciąż jeszcze nie jest sobą. Proszę cię, nie przylatuj. Daj jej czas.
- Jak długo?
- Nie wiem – westchnął – cholera, nie wiem. Może długo? Może nie? Kurwa, to moje dziecko, a nie mogę nawet… - umilkł na chwilę – Teraz to będzie wyzwanie dla nas. Musimy być silni. Lekarze mówią, że nic jeszcze nie jest przesądzone. Że póki nie damy jej chwili wytchnienia, nie będą mogli się upewnić, czy jej brak odczuwania bodźców spowodowany jest przez coś fizycznego, czy to tylko wymysł jej psychiki. Zapowiadają też, że przez kilka dni może miewać koszmary związane z wypadkiem. Przez kilka dni po kilka razy dziennie, musi odpoczywać. Potem rzadziej, ale jednak. Jedno wielkie bagno.
- Chcę być przy niej.
- Wiem, stary. Ale ona nie chcę widzieć na razie żadnego z nas. Wytrzymaj i nie przylatuj. Będziemy w kontakcie. Poinformujemy cię, jak tylko będzie lepiej. Wtedy może…
- Tak, dzięki. 
- Bądź silny, okej?
- Tak. Wy też. Uściskaj mamę. Powiedz Martynie, że…
- Wojtek.
- Lepiej nic jej nie mów.
- Wojtek, będziemy walczyć.
- Jasne. Ona też.

wtorek, 10 czerwca 2014

0000000000000000000000012:

Alive
or just breathing?
Pożegnania zawsze są ciężkie, szczególnie wtedy, gdy żegnać musimy coś albo kogoś, co było nam bliskie.
Tak naprawdę nigdy nie będziemy gotowi na to, aby opuścić coś, co jest nam znane, kochane. Nic nie może przygotować nas na koniec, tak samo jak nic nie może temu zapobiec. Jesteśmy tylko niewielkimi istotami, bawiącymi się w życie na ogromnej planszy, gdzie gra w ostatecznym rozrachunku toczy się właściwie o nic. To tylko zabawa. Wszystko jest tylko złudzeniem. Nic nie jest prawdziwe.
Luśka próbowała być dzielna, próbowała nie udawać, że jeszcze jej zależy. Dzierżyła w dłoni walizkę, idąc ramię w ramię z Robertem zupełnie nieznaną sobie trasą berlińskiego lotniska. Ubrana była na czarno, był to ostatnio jedyny kolor, który pomagał jej utrzymać stabilizację psychiczną. Wszystko, na czym jej zależało, wszystko, co zawsze tak skrupulatnie planowała, rozpadło się, rozsypało, runęło zamaszyście na glebę, tak samo jak tego pamiętnego, ponurego dnia motor uderzył o wilgotny asfalt.
Jęknęła cicho, nie panując nad sobą. Uparcie patrzyła pod nogi, nie chcąc nikomu pokazywać swojej twarzy. Robert złapał ją za dłoń, ale odtrąciła ją lekko, bojąc się, że mocniejszy uścisk mógłby całkowicie ją złamać. Nie potrzebowała teraz niczyjego wsparcia. Potrzebowała boskiego cudu.
Odkładała ten wyjazd, ile tylko mogła, ale teraz… tutaj… Było za późno na strach. Kiedyś w końcu musiała zmierzyć się z przeszłością. Niezależnie od tego, jak bardzo chciała kiedyś od niej uciec, zapomnieć.   
LIFE
is a killer
- Jak długo to jeszcze potrwa?
Zawsze o to pytał. Zawsze. Od trzech tygodni.
- Ile czasu? Mamo?
Nigdy nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Lekarze sami nie byli pewni.
- Coś się zmieniło?
Milczenie – przekleństwo.
- Mamo? – prawie szlochał do słuchawki. Gdzie się podziała jego siła, nadzieja?
- Nic nie wiem – powiedziała szybko. Jej głos wyprany był z emocji, pozbawiony jakiegokolwiek ludzkiego odczucia – Nic się nie dzieje. Nic się nie zmienia. Jest… spokój.
Przymknął powieki, westchnął ciężko. Nienawidził lekarzy.
- Przylatuję pojutrze – powiedział nagle – Może uda mi się znaleźć kogoś…
- Wojtuś – przerwała mu delikatnie – Nie ma sensu, żebyś przyjeżdżał. Brak wiadomości to dobra wiadomość, pamiętasz? Ona jest w śpiączce, a ty musisz trenować i…
- Przyjadę – upierałeś się. Twój głos był szorstki, ostry.

When two hearts are meant for each other,
no distance is too far, no time is too long,
and no other love can break them apart.
Wieczorem dzwonił ojciec.
- Jakieś wieści?
- Rozmawiałeś z matką – stwierdził, a Wojtek mógł tylko sobie wyobrazić, jak wzrusza ramionami – Nic.
- Nic jest ostatnio najmniej lubianym przeze mnie słowem.
- Lepsze nic niż coś złego.
- Wolałbym już coś złego, przynajmniej wiedziałbym, że coś się dzieje…
- Nie mów tak, jasne? Cisza jest dobra – upierał się tata – Nie mam zamiaru stracić mojej małej dziewczynki.
- Nie to chciałem…
- Wiem – westchnął ciężko, zakaszlał - Wszyscy jesteśmy rozdrażnieni.
- Będę tam pojutrze.
- Możesz…
- Muszę.
- Rozumiem.
- Nie mogę zostać długo. Jedynie dwa, trzy dni.
- To i tak nie ma znaczenia.

Silence is the most powerful scream
Tam, gdzie przebywała, było cicho.
Bezkresna przestrzeń niezmącona była żadną ludzką istotą, żadnym dodatkowym bodźcem. Tylko światło zdawało się emanować zewsząd, w efekcie czego nie wiedziała, w którą stronę powinna pójść.
Czuła się dziwnie szczęśliwa i spokojna. Nie odczuwała strachu, chociaż była sama - w pustej, obcej nicości.
- Gdzie jestem? – pytała, ale nie słyszała swojego głosu; rozpływał się w powietrzu.
Spojrzała na swoje dłonie, ale nie mogła ich dostrzec.
Desperacko próbowała usłyszeć jakiś dźwięk, ale nie doczekała się niczego.
Tylko jasność i cisza.

Bo przyjacielem trzeba być, a nie go udawać.
Amen.
Luśka miała ochotę położyć się na tej ogromnej, puszystej kanapie z robertowego salonu zaraz po wejściu do jego mieszkania. Chciała znaleźć wygodną pozycję, schować się pod kocem i poudawać, że nie ma problemów.
- Jak się czujesz?
- Nie rozumiem, dlaczego zgodziłam się tutaj przyjechać – przyznała, pomijając fakt, że jej głowa pulsowała boleśnie od dobrych kilku godzin. Gdzie się podziały jej przeciwbólowe tabletki?
- Ja też nie – przyznał, chowając dłonie do kieszeni – Sam bym się nie zgodził.
- Przecież to ty mnie do tego namawiałeś! – spojrzała na niego jak na wariata, przypominając sobie ile razy powiedziała mu „nie”.
- Bo ona na mnie naciskała.
- Nienawidzę was obojga – splunęłaby, gdyby była mężczyzną i przebywaliby na zewnątrz – Gorąco was nienawidzę.
- Nieprawda – pokręcił głową z uśmiechem – Mnie lubisz. A Doroty się boisz.
Spojrzała na niego spode łba.
- Nienawidzę – powtórzyła uparcie.

Bądź silna.
Wytycz granice, nie ufaj ludziom, bo i tak cię wykorzystają.
Nie płacz.
Płacz czyni cię bezbronną i nieodporną na ciosy. Tracisz wyrazistość.
Nie okazuj złości.
Przez złość przemawia bezsilność. 
Obudziła się pięć godzin później, kiedy cały Berlin już spał. Zerknęła na czerwone znaczki na cyfrowym wyświetlaczu w drugim kącie pokoju. Było przed pierwszą w nocy. Pozbierała się z kanapy, próbując sobie przypomnieć, jak właściwie się na niej znalazła. Pamiętała tylko rozmowę z Robertem. Pamiętała, że piła herbatę. Potem już spała.
Dała trochę czasu swoim oczom, by przyzwyczaiły się do ciemności. Jedynym źródłem światła był właśnie mały, elektroniczny zegar i neony zza okien. Byli na trzydziestym piętrze, ich blask nie dochodził już tutaj tak intensywnie.
To nie było mieszkanie Roberta, tylko je tutaj wynajmował - okazjonalnie, kiedy musiał załatwić coś w wielkim mieście. W porównaniu do Berlina Warszawa wydawała się być śmiesznie niewielka.
Bercik normalnie mieszkał gdzieś tam przy swoim klubie, ileśtam kilometrów stąd. Nie słuchała go za dobrze, gdy tutaj lecieli. Zastanawiała się, co powinna powiedzieć swojej siostrze, gdy tylko ją spotka.
Dorota wyniosła się z Polski, gdy tylko złapała ku temu okazję – po swoich osiemnastych urodzinach odebrała dowód osobisty i prawo jazdy. Któregoś wieczoru spakowała wszystkie swoje rzeczy i zostawiła na kuchennym stole kartkę: nie martwcie się o mnie, nie wrócę, kocham was, D.
Oczywiście, że się martwili. Osiemnastolatka rzuciła szkołę i ruszyła w świat – dobrze, że przynajmniej zdała maturę. Inaczej byłaby skończona.
Jednak rodzice postanowili nie informować policji o wybryku swojej córki. Po pierwsze dlatego, że szanowanemu w mieście prawnikowi i jego wiecznie eleganckiej żonie nie przysporzyłoby to sympatii i już tym bardziej nie wzbudziłoby podziwu. Zabawne, ile można poświęcić, jeśli chodzi o prestiż, o zachowanie pozorów i o dobre imię. Ładniej przecież brzmi, gdy powtarza się wścibskim sąsiadom:
- Nasza córka studiuje teraz za granicą.
niż:
- Dorota uciekła, bo nie mogła z nami wytrzymać.
Tylko dlaczego musiała znaleźć się akurat tutaj? I dlaczego musiała trafić właśnie na Roberta?
Luśka wyprostowała się sztywno, podnosząc się szybko do pozycji siedzącej. Zakręciło jej się w głowie, ale postanowiła to zignorować.
Boże, zapomniała o najważniejszym. Nie zapytała go, czy on… Jezu, a co, jeśli tak? Co jeśli on i Dorota…
Nie, nie, Luśka, uspokój się. Przecież to są dorośli ludzie. Poza tym, dlaczego miałoby cię to martwić? Martyna nazwałaby cię idiotką.
Zabolało. Zakuło gdzieś głęboko w sercu. Westchnęła ciężko i wróciła do rzeczywistości. Dostrzegła na stoliczku filiżankę, pełną w połowie czarnej herbaty. Wypiła wszystko duszkiem, kląć w duchu, bo zapomniała posłodzić. Gorzka, zimna herbata. Jak jej samopoczucie.

Pieniądze niby szczęścia nie dają,
ale lepiej płakać w mercedesie niż w autobusie.
O ósmej zero trzy Robert wrócił do mieszkania z porannej przebieżki. Zostawił buty na środku korytarza, zdjął przepoconą koszulkę i, mnąc ją w dłoni, ruszył do kuchni, gdzie za stołem siedziała Luśka.
- Dzień d… co ty robisz?
Dziewczyna oderwała się od niezwykle zajmującej czynności, jaką było obserwowanie przemieszczania się cząstek owoców w szklance soku pomarańczowego, który znalazła w lodówce. Podniosła na niego spojrzenie i bez skrępowania zawiesiła je na jego nagiej klatce piersiowej.
- Mógłbyś się ubierać, kiedy masz zamiar mnie witać? – spytała chłodno, powracając do przerwanej czynności.
- Przeszkadzają ci moje mięśnie?
- Jestem kobietą. Lubię mężczyzn. Dawno z żadnym nie byłam i to nie bez powodu. Ty niepotrzebnie mnie rozpraszasz.
- Zły dzień?
- Stulecie.
- Czyli masz okres.
Prawie udławiła się własną śliną.
- Berciku – zaćwierkała słodko – Zdaję sobie sprawę, że znasz się niesamowicie dobrze na trudnej i skomplikowanej sztuce zrozumienia kobiety, ale, uwierz mi na słowo, znam to z autopsji, nie każdy kobiecy zły humor związany jest z jej cyklem menstruacyjnym. Czasem, a raczej w większości przypadków, chodzi po prostu o to, że faceci to skończone świnie i idioci.
- Dziękuję. Chcesz zajeść chandrę czekoladą czy ubierzesz się w coś wyjściowego i pójdziemy na zakupy?
- Zakupy? – zapytała blat stołu, spoglądając na swoje mętne w nim odbicie – Po co?
Westchnął, otwierając lodówkę. Wyjął z niej butelkę wody i zamknął drzwiczki biodrem, podchodząc do kuchenki, na której Luśka zostawiła dla niego połowę jajecznicy.
- Zabrałem cię do Niemiec i nie zabrałem Swietlany…
- Kim jest Swietlana? – przerwała natychmiast.
- Nie ważne. W każdym razie, chciałem zabrać jakąś ładną towarzyszkę, żeby poszła ze mną na tę sportową galę…
- Wiem o tym – prychnęła - przecież już mi mówiłeś…
- Myślałem, że nie słuchałaś – uciął krótko – W każdym bądź razie chciałbym ci teraz kupić ładną sukienkę na…
- Mam swoje ubrania.
Spojrzał na nią z politowaniem przez ramię.
- Błagam, tylko mi nie mów, że przywiozłaś sukienkę ze studniówki – jęknął.
- Wcale nie! – oburzyła się – A poza tym, co ci się w niej nie podoba? Granatowy aksamit był wtedy modny…
- Aksamit nigdy nie był modny. Luśka, proszę cię, to dla mnie ważne. Może dostanę nagrodę? Może poznam kogoś ważnego? Zrobią mi miliony zdjęć, wrzucą do gazet a ty, jako moja partnerka, nie chcesz wyglądać ładnie?
- Nie chcę po prostu przyjmować od ciebie żadnych prezentów. Poza tym, nie jesteś królem Niemiec, nie wzbudzasz takiego zainteresowania…
- To nie będzie prezent, ale transakcja. Jeśli będziesz ładnie ubrana, przyda się to bardziej mnie niż tobie.
Zmrużyła oczy.
- Nie traktuj mnie przedmiotowo…
- Nie traktuję – pokręcił głową – Mówię, jak jest. To, co? Chwilka na ogarnięcie się i idziemy?
- Dobra. Ale sukienka musi być czarna.
Odwrócił się, posyłając jej smutne spojrzenie.
- Długo będziesz jeszcze nosiła tę idiotyczną żałobę? – zapytał cicho – Przecież Martyna żyje…
- To nie jest idiotyczne – broniła się – I będę się tego trzymać, dopóki wszystko znowu nie będzie dobrze. Jak kiedyś.
- Luśka – zrobił kilka kroków, ale zatrzymał się na środku kuchni, gdy się wzdrygnęła – Nic już nigdy nie będzie jak kiedyś.



--------------- uwaga, będą ogłoszenia parafialne ( HERE ) .